Z listow O Ernesta Gollego svd - Gumbi
Gumbi,1962r (List 7)
Już 3 miesiące upłynęły, gdy ostatni raz pisałem listy. Wybaczcie, że musicie tak długo czekać. Brak mi czasu. Wstaję wcześnie rano, a kładę się spać późno w nocy .Nasz okręg administracyjny nazywa się "Raicost". Przybyłem tu na początku tego roku. Wpierw przebywałem tu w Gumbi na głównej stacji, by się zaznajomić z warunkami. Mój proboszcz-starszy misjonarz z Holandii- powiedział mi zaraz na początku, że teren tutejszy jest straszny. Faktycznie tak jest. Nasz obecny budynek leży tylko10 metrów od morza, które szumi dzień i noc, ale gdy się oddalisz tylko kilkaset metrów już jesteś w górach. Nasze stacje misyjne znajdują się prawie wszystkie w górach. Na początku lutego zacząłem obchód naszych stacji. Zacząłem od granic naszej parafii. By się tam dostać trzeba iść 8 godzin. Moi dwaj chłopcy, którzy nieśli wszystkie przybory i potrzebne rzeczy do jedzenia, spania, odprawiania mszy itd. szli nawet 10 godzin. Droga prowadzi tylko nad brzegiem morza. Jest to najlepsza droga tu w naszym okręgu. Wyobraźcie sobie najgorszą drogę polną-to nasza najlepsza droga. trzeba przedostać się przez chyba 50 rzek małych, większych i bardzo wielkich .Po raz pierwszy od chyba 20 lat szedłem w krótkich spodniach, a i te trzeba było czasem zdjąć i iść w kąpielówkach przez głębokie rzeki. Czyż to nie piękna wycieczka z przygodami? Oddaliwszy się od brzegu morskiego wchodzi się w pagórki, wzgórza, góry. Drogi idą raz w górę, to znów w dół, raz po śliskich skałach, to znów przez rzeki, półtora metra wysokie trawy, przez lasy, mokradła itd.. Tu w Raicost najczęstszym środkiem lokomocji są nogi ludzkie, bo końskie nie mają głowy, która potrafi myśleć. O nogi trzeba jednaj dbać. Czasem trzeba je smarować specjalnym pachnidłem, które oddala małe zwierzątka, podobne do pijawek, czyhające na coś co ma krew. Ale te pijawki są tylko w jednym miejscu na wysokiej górze, podobno lubią chłód.
O jedzenie zazwyczaj nie trudno. Za gazety, które są tu bardzo drogocenne jako papier do palenia papierosów, za żyletki, haczyki, pieniądze, można otrzymać jedzenie od tubylców, nawet od wrogów./mamona ponad wszystko/. Jedynie mięso trzeba zabrać ze sobą. Nie świeże, które w ciągu dwu dni jest zepsute, ale puszki albo wędzonkę.
Wioski są od siebie oddalone czasem cztery albo i więcej godzin marszu, ale na ogół dwie, trzy godziny drogi. Co znaczy wioska? Dwa domy to już wioska. Jeśli jest 30 domów, to już prawie miasto. Przeważnie liczba mieszkańców to 70 osób, rzadko ponad 100.
Gdyby z tych dajmy na to 100 osób we wiosce przynajmniej połowa była katolicka, albo powiedzmy przynajmniej jeden był katolikiem z przekonania-jakże by się cieszyło moje serce kapłańskie. Właśnie nasz teren jest trudny pod względem nawracania. Żyje tu bowiem pewien mężczyzna, którego chyba sobie szatan upatrzył, by przeszkadzać ludziom iść do nieba. Jego program to: ”Trwać przy pogaństwie”. Jego życzenia rozchodzą się po całej Nowej Gwinei pod patronatem Australii /pamiętajcie cała dysputa z Indonezją nie dotyczy naszej części Nowej Gwinei, ale tej, która należy do Holandii/. Jego niemoralne zwyczaje są naśladowane przez setki innych. Jego słowo jest święte .Rozpoczął on swoją robotę po wojnie Doprowadził do tego, że wiele wiosek, które przyjęły już wiarę katolicką wróciło do zwyczajów pogańskich. Jedna wioska, która co do jednego przyjęła chrzest nazajutrz na rozkaz tego łobuza porzuciła Boga i przyłączyła się do obozu szatana. Wielu tubylców dopóki są w naszych szkołach modlą się, są katolikami, gdy wrócą do wiosek, wracają do zwyczajów pogańskich. Serce misjonarza kraje się, gdy widzi tę oziębłość, ignorancję Boga. Blisko naszej stacji misyjnej znajduje się kilka wiosek. Już przeszło 20 lat słyszą uderzenia o stare armaty/bo na kupno dzwonów nas nie stać/ wzywające wszystkich do Boga. Niestety, czasem jakby na złość nasi sąsiedzi zaczynają uderzać w ich instrumenty pogańskie, zaczynają tańczyć. Gdyby przynajmniej przykład białych/Europejczyków/ był budujący, ale niestety wielu z nich jest innego wyznania lub oziębłych. Tubylcy wpatrzeni są tylko w rzeczy materialne, a raczej gonią za pieniądzem. Za wyjątkiem kilku prawie wszyscy są nie są za bardzo pracowici. Nie chce im się uprawiać roli, wolą przesiadywać i wyżerać innych lub głodować. Gdy jakiś misjonarz zaczyna dawać coś za darmo wszyscy od razu zgłaszają się by zostać katolikami. A gdy nazajutrz jakiś sekciarz rozdaje coś za darmo wszyscy chcą być członkami tej sekty. Na różnych placówkach mamy przeszło 20 katechetów, którzy są przeważnie zarazem nauczycielami... Ci powinni być jakby misjonarzami, przyprowadzić jak najwięcej ziomków do prawdziwej wiary, ale gdzież tam. Pracują tylko dla pieniędzy. A nam pieniądz nie przychodzi z góry...
Przyjacielu, misjonarz jest biedakiem, żebrakiem, przeważnie żyje jak uboga mysz kościelna, a pieniądze daje na budowę szkół, opłatę nauczycieli....... Przyjacielu, gdy możesz dać choćby jeden grosz misjonarzowi, wiedz, że dajesz go potrzebującemu. Ale za pieniądze nie kupisz duszy pogańskiej. Proszę Cię więc z całego mego serca kapłańskiego módl się, ofiaruj Twe cierpienia, troski, kłopoty Bogu, ale nie jako Jego wróg, mając grzech ciężki na sumieniu, ale wpatrując się w cierpiącego Zbawcę, złączony z Nim proś Go, by się zlitował nad nędznymi poganami, by błogosławił pracę misjonarza.
Z okazji Świąt Wielkanocnych życzę Ci ,byś się cieszył z posiadania wiary prawdziwej i prosił Boga, by zmartwychwstał i w duszach pogańskich.
Gumbi,20.01.1963r. (List 8)
Dziękuję za Wasze życzenia urodzinowe, świąteczne i noworoczne. Podobno mieliście zimno, nawet śnieg podczas Gwiazdki. U nas był to właśnie okres deszczów .Obawa przed deszczem i rzeki niemożliwe do przebycia nie pozwoliły wielu katolikom obchodzić gwiazdki razem z nami na centralnej stacji. Zresztą gdyby wszyscy przyszli nie byłoby miejsca by ich pomieścić. Gdy nie ma deszczu wszyscy śpią pod gołym niebem, noce są tu bowiem ciepłe. W ostatnią noc Bożego Narodzenia lało jak z cebra. Niemożliwe było zgromadzić wszystkich w naszym dziurawym słomianym kościółku. O godzi.5 rano przestało nieco padać. zaczęliśmy więc bić w stare żelaza/dzwonów nie mamy/by zgromadzić śpiących wiernych. Kościół nie przypominał nastroju europejskiego. Dekoracja jest tu prawie na każde święto ta sama. Przy żłóbku było tylko parę figurek z obciętymi palcami lub nosami. Efektów elektrycznych nie możemy stosować, bo ich nie mamy. Zwykłe lampy naftowe przypominały nastrój nocy betlejemskiej. Po trzeciej mszy wielu spakowało swoje tobołki i wyruszyło do domu. Dla mnie zaczęła się praca: liczenie pieniędzy. Nie myślcie, że to pieniądze zebrane od wiernych z okazji świąt. Ci niestety nie naśladują jeszcze przykładu pasterzy, przeciwnie oczekują jeszcze czegoś od misji. Nie chodzi zatem o pieniądze zebrane, ale o te, które trzeba wypłacić katechetom i nauczycielom. By tę sumę potrzebną zebrać trzeba wiele organizować i pisać na wszystkie strony świata o ofiary. O godzinie 12 byłem gotowy z liczeniem i mogłem wypłacić wszystkim. Dziwicie się, że to w pierwsze święto. Tak, ale lepiej jest wysłać ich jak najprędzej do domu niż żywić ich tu niepotrzebnie .Po południu trzeba było słuchać wielu, bo wciąż mają jakieś zapytania lub kłopoty. Pod wieczór przybyły dwie grupy wiernych święcie przekonani, że jeszcze nie było Gwiazdki.
Nowy Rok nie jest tu świętem kościelnym, ale państwowym tzn. wszyscy są zaproszeni na stację rządową, by brać udział w tańcach i śpiewach. Tańce zaczęły się w pobliżu leżącej stacji rządowej w Sylwestra wieczorem. Wyruszyłem tam na moim rowerze. Wróciłem przed dwunastą i udałem się według zwyczaju naszego zgromadzenia do kościółka. Tam w tabernakulum przebywa Ten, dla którego stary i nowy rok niewiele znaczy bo Jego jest wieczność, którego dobrą nowinę przyszedłem tu głosić, a który niestety nie jest jeszcze bardzo znany, albo raczej którego wielu pogan w zatwardziałości serca nie chce znać, bo brak im łaski, łaski nawrócenia. W Nowy Rok rano wiele grup tanecznych wracało do swych wiosek, wynagrodzeni ryżem za swe tańce. Oby kiedyś wrócili też zadowoleni do domu Ojca w niebie. Trzeciego stycznia rano wyruszyłem znowu do naszych lasów i puszczy. Celem było zgromadzenie kilku wiosek do zbudowania centralnej szkoły i zasadzenia czegoś w rodzaju ziemniaków i jarzyn dla uczni. Problem jest u nas trudny. Małe wioski mają czasem tylko 6 dzieci w wieku szkolnym, a poza tym uczęszczanie do szkoły jest dobrowolne. Trudno jest dostać dzieci do szkoły. Rodzice kochają swoje dzieci, noszą je na ramionach-zwłaszcza ojcowie. Zdarza się, że nawet 13-letnie dzieci są do tego stopnia przywiązane do swoich rodziców, że za żadne skarby nie pójdą do szkoły. Rodzice nie mają pojęcia o ważności szkoły. Czasem zamiast płacić za wykształcenie oczekują jeszcze zapłaty za to, że się ma ich dziecko w szkole. Są jednak i tacy, którzy zrozumieli potrzebę szkół i chcą mieć swe dzieci wykształcone. Ale dzieci uciekają ze szkół. Rodzice muszą być blisko. Dlatego zgromadziłem wszystkich rodziców, powiedziałem im, żeby założyli plantację i ogrody blisko szkoły. Pracując będą mieli dosyć jedzenia dla siebie, dzieci, a nawet parę groszy na kupno odzieży i inne niezbędne sprzęty. Piękna myśl, ale nasi ludzie czasem wolą głodować niż pracować, oczekują wszystkiego za darmo. Ale i to pojęcie się zmienia, a idea modlitwy i pracy przybiera na znaczeniu. Niech Wasze modlitwy i ofiary przyczynią się do tego, by idea Boża zwyciężyła zupełnie.
Gumbi,28.03.1963r. (List 9)
Zbliża się Wielkanoc i dlatego życzę Wam wiele łask od Chrystusa Zmartwychwstałego.
Ceremonie Wielkiego Tygodnia i Wielkanocy były zawsze dla mnie wielkim przeżyciem. Czekałem na nie cały Wielki Post. Tu niestety wygląda wszystko inaczej. Życie religijne jest jakby w powijakach. Myślę, że wrócę jeszcze przed Wielkanocą na główną stację. W następnych dniach wyruszam bowiem do lasów. Czeka mnie wielkie zadanie, albowiem w ostatnich miesiącach nasi zabobonni ludzie zawiedli. Wielka liczba dzieci nie przyszła do szkół, rodzice boją się, że wszystkie dzieci uczęszczające do szkoły muszą umrzeć. Takie teorie głoszą ich czarownicy pragnąc trzymać lud w zabobonach. Uczęszczanie do szkoły nie jest obowiązkowe, nie wiem więc czy mi się uda przekonać rodziców na wiecu, który chcę zwołać. Później chcę iść dalej do jednej wioski oddalonej stąd 2 dni drogi, a raczej wspinaczki górskiej. Wielu mieszkańców tej wioski uczęszczało przez szereg lat na naukę religii i mogłoby przyjąć chrzest, niestety w okresie Bożego Narodzenia ktoś odwrócił ich umysły od Boga. Słyszałem nawet, że przygotowali miejsce na samolot, który wysłany od ich zmarłych przodków ma im za darmo dostarczyć wszystkiego czego sobie życzą. Idea modlitwy i pracy jest dla naszych ludzi trudna. Wciąż więc próbują różnymi czarami skłonić zmarłych przodków do pomocy. Pół roku temu dwie odszczepione wioski po zapewnieniu mnie, że wybudują znów szkołę i kościół, nagle zaprzestały pracować. Długo nie wiedziałem co było przyczyną. W ostatnim tygodniu dowiedziałem się, że pewien czarownik zakazał im wszelkiej współpracy przekonując ich, że w takim wypadku wszyscy umrą, jeśli zaś oddadzą hołd i wiele pokarmów zrobionej z drzewa żmii, wtedy nikt nie umrze. Biedni ludzie! Właśnie te odszczepione wioski mają wiele pogrzebów.
W ostatnim roku ochrzciłem wiele dzieci. W tym jednak roku muszę być bardziej ostrożny. Zaskoczyła mnie bowiem nagła chęć rodziców, nawet zatwardziałych pogan, ochrzcić ich dzieci. Wiecie co jest przyczyną tego zapału- przesąd, że chrzest uchroni je od śmierci. Owszem przed Bożym Narodzeniem trzej starcy, którzy przyjęli chrzest na łożu śmierci nie zmarli, ale to nie znaczy, że chrzest jest lekarstwem na śmierć.
Jeśli ignorancja religijna jest wielka w krajach europejskich, to co dopiero tutaj wśród naszych prymitywnych ludzi. Zdarza się czasem, że dziecko ochrzczone w młodości, a mające teraz 14 lat, przyjdzie do komunii nie wiedząc wiele z katechizmu i nie spowiadając się nawet. Katecheta zapytany dlaczego do tego dopuścił mówi: "Ma już przecież 14 lat." Czasem katechumen zapytany ile jest Bogów, odpowiada, że trzech. Niewielu katechetów zna metody nauczania religii. Dlatego podjąłem się w tym roku wielkiego dzieła pomagania im. Opracowuję specjalny zeszycik z różnymi objaśnieniami i szkicami. Mój powielacz oddaje wielkie usługi. Potrzeba mi wiele sił fizycznych i duchowych, dlatego proszę Was znów usilnie o ofiary i modlitwy.
Gumbi,14.09.1963r. (List 10)
Prawie pół roku upłynęło od mego ostatniego listu, według Waszej rachuby, według naszego liczenia było to wczoraj.
Mój obchód stacji leśnych przed Wielkanocą zdołałem zakończyć w ciągu 9 dni, gdyż wioska, w której chciałem się zatrzymać dłużej ze względu na przygotowanie do chrztu, dała mi znać, że nie jest przygotowana. Wielkanoc spędziłem więc na głównej stacji. Ceremonie Wielkiego Tygodnia były bardzo proste. Bożego Grobu nie mieliśmy, bo jest to zwyczaj tylko w niektórych krajach. Ciemnicę zrobiłem w rogu naszego słomianego kościoła z niebieskiego płótna i gałęzi palmy kokosowej. Piękny welon kielichowy na drzwiczkach żelaznej skrzynki przypominał, że to nie skrzynka, lecz tabernakulum. Tylko dla niewielu z naszych kilku tysięcy ludzi Wielkanoc była świętem odkupienia. Miejmy nadzieję, że Krew Chrystusa nie płynęła na darmo dla naszych pogan.
Po Wielkanocy udałem się do jednej z naszych szkół, dokąd zwołałem rodziców z 10 wiosek, by zrobić płot przeciw świniom, siać i sadzić. Stawiło się tylko 15 osób, z czego się bardzo ucieszyłem. Pracowaliśmy przez dwa dni, zrobili część płotu .Resztę poleciłem im samym dokończyć.
Potem udałem się w drugą stronę naszej parafii/3 godz. stąd/,by złagodzić waśnie między protestantami, a katolikami. Jedną z naszych wielkich przeszkód w nawracaniu pogan to dziesiątki sekt czynnych w Nowej Gwinei. Dopiero tu poznałem jak ważna jest modlitwa, by nastała jedna owczarnia i jeden pasterz. Doszedłszy do porozumienia wróciłem by przygotować wszystko dla naszych nauczycieli i katechistów. By stać się kapłanem i głosić prawdy boże trzeba prawie 20 lat studiować. Nasi katechiści mają to samo zadanie, a może nawet większe, a tylko czasem dwa lata "studiów". Dajemy im więc co parę tygodni "kursy dodatkowe", a resztę polecamy Bogu. Wypłaciwszy katechistów, zaopatrzywszy ich w ołówki, zeszyty, wyruszyłem w przeszło dwutygodniową podróż misyjną. Pierwsze dwa dni polegały na odwiedzaniu pogan, przekonywaniu, słuchaniu, egzaminowaniu dzieci szkolnych, a obie noce na walce ze szczurami, żeby mi całego prowiantu nie zlikwidowały. Na szczęście było to ostatni raz, bo teraz w każdej wiosce są koty lub pułapki.
Nasi poganie są zatwardziali ,a nasi katechści często nie spieszą do pracz. W jednej szkole dzieci nie potrafią liczyć do 10, a alfabet stwarzają dopiero gdy się ich pyta. Inny katechista pobiera przez wiele lat pieniądze chyba za swe prywatne modlitwy, bo żadnych innych skutków pracy nie widać. Gdyby Pan Bóg uczynił łatwe życie cnotą, wtedy wszyscy nasi ludzie dostaliby się bez trudności do nieba, a na pierwszym miejscu nasi katechiści. Nie myślcie jednak, że wszyscy są potępienia godni. Mamy, dzięki Bogu wiele dobrych katechistów i nauczycieli, ludzi o dobrej woli, lecz za mało wyszkolonych .Jeden z nich przygotowywał katechumenów przez 4 lata do chrztu. Przy egzaminie usłyszałem różne odpowiedzi, mimo to dopuściłem dwoje do chrztu, by zachęcić innych do dalszego wkuwania. Miałem w tej wiosce też dwie 13-letnie dziewczynki do I-komunii. Ufam, że łaska boża więcej zdziała niż znajomość katechizmu.
W innej wiosce musiałem znów wyzywać na 16-letnich łobuzów, którzy parę lat siedzą w pierwszej klasie, a nie chcą się udać do drugiej klasy w szkole oddalonej o pięć godzin drogi. Po dwóch tygodniach wędrówki, wspinaczki, pracy od rana do wieczora dotarłem do granic naszej parafii. Właśnie zabierałem się do wyzwania mieszkańców wioski za to, że przeszli do protestantów, gdy mnie wezwano do umierającego. Dałem mu moje ostatnie lekarstwo, a przekonawszy się, że chce być ochrzczony i iść do nieba zabrałem się do udzielania chrztu. "Łazarzu, ja Ciebie chrzczę......" były ostatnimi słowami jakie usłyszał tu na ziemi, następnymi były słowa Ojca Niebieskiego. Jeszcze dziś widzę te szeroko otwarte oczy i uśmiechnięte usta jakby chciały powiedzieć:" Dzięki Ci Ojcze za twe trudy misyjne". Myśl, że uratowałem jedną duszę dała mi zapomnieć o wyczerpaniu i gorączce. Opuściwszy góry, zszedłem nad morze, gdzie we wiosce pół katolickiej, pół protestanckiej obchodziłem Zielone Święta. Wygłosiłem kazania, ale bez skutków widocznych w Zielone Święta. Dla nawrócenia pogan potrzebne są liczne łaski wyproszone przez Was, nie tylko słowa misjonarza. Na początku czerwca udałem się samolotem do Alexishafen na skupienie i kapitułę domową. Po powrocie zwołałem kilku chłopców z wiosek, gdzie nie mamy katechistów ucząc ich modlitw i pieśni, które oni z kolei mają uczyć w swych wioskach. Potem wyruszyłem do jednej z naszych centralnych/bo dla 10 wiosek/ szkół, stwierdzając, że płot przeciw świniom i inne prace nie zostały wykonane. Pod koniec czerwca odprawiłem rekolekcje starając się zamknąć usta. Czasem jednak trudno nie przemówić do współbrata, którego się widzi tylko raz w roku. Lipiec i sierpień spędziłem w większej części w lasach i górach. We wiosce, o której Wam kiedyś wspominałem, że po sześciu latach katechumenatu wielu stało się oziębłymi, ochrzciłem tylko 11 dorosłych, którzy w ostatnich miesiącach pokazali poprawę. Dzieci nie ochrzciłem, bojąc się, że nie zostaną należycie wychowane, a niektóre dziewczynki będą musiały później wyjść za mąż za nie katolików.
29 sierpnia udałem się samolotem w głąb Nowej Gwinei do prawdziwie wysokich gór, do parafii mojego kolegi klasowego, razem z innym Ojcem, z którym studiowałem w tym samym seminarium. Spędziliśmy miłych 10 dni, dyskutując o różnych problemach, wspominając dawne czasy. Musiałem stwierdzić, że temperatura jest całkiem inna. Wprawdzie w ciągu dnia jest dosyć ciepło, ale noce są strasznie chłodne. Dobrze pomyślałem, że jestem nad morzem w prawdziwej gorączce tropikalnej.
Gumbi,27.11.1963r (List 11)
Jest 23 wrzesień 1963r. Udaję się w dwutygodniową podróż misyjną. Po 2 godz. przebywam pierwszy odcinek drogi. Skóra opalona, bo słońce nie ma litości. Dziękuję Bogu, że mam rower, bo pieszo oznaczałoby to 4 godziny marszu w okropnym upale. Cieszę się ,że jestem na miejscu, ale ... zapomniałem zabrać koszulę i spodnie ze sobą, muszę więc czekać 2 godz., aż moi chłopcy przyjdą z plecakami. Udaję się do rzeki, by się ochłodzić, wracam i chcę się zabrać do brewiarza, stwierdzam jednak jego brak. Prawdopodobnie wypadł mi z teczki kiedy szedłem do rzeki. Szukam go prawie godzinę. Czyżby go woda ze sobą zabrała? Nareszcie znajduję go metr od głównej ścieżki w trawie. W międzyczasie nadeszli chłopcy z plecakami. Przebieram się więc w strój klerykalny tzn. w długie spodnie i cieńką suchą koszulkę/za chwilę i tak wszystko będzie mokre od potu/. Zabieram się do roboty, wieczór zapada szybko, zasypiam przed północą.
Wstaję o piątej rano, robię znak krzyża zgłaszając się u Gospodarza winnicy jako Jego robotnik. Mszę zaczynam szybko, by móc przed upałem dostać się do następnej wioski, jestem bowiem na terenie morskim pokrytym wysoką trawą. W terenie takim najlepiej podróżować wcześnie rano lub późnym wieczorem. Inaczej słońce w ciągu paru godzin może człowieka wysuszyć na siano. Niestety trzeba załatwić i wysłuchać o wszelkich kłopotach, jest się bowiem we wiosce zaledwie 4 razy w roku. Jest godz. 9.30 gdy wreszcie wyruszam. Słońce się śmieje, a ja zraszam suchą trawę moimi kroplami potu, śmieję się do słońca i śpiewam: "chodzi oracz po ugorze.....". Przyzwyczaiłem się już do słońca i szczerze mówiąc lubię tutejsze ciepło. Za żadne skarby nie chciałbym przeżyć tak surowej zimy, jaką mieliście ostatnio.
Po godzinnym marszu dochodzimy do jednej z naszych wielkich rzek. O zgrozo!!! Woda zabrała nam most. Na szczęście mam paru chłopców, którzy znajdują uniesiony most między wielkimi kamieniami, 200 metrów od jego właściwego miejsca. Przyciągają jeden bambus za drugim. Gdy bambusy są na miejscu zaczynamy budowę, robię tylko kilka kolorowych zdjęć. Godzinę trwało to wszystko. Teraz mogę przejść. Pomagam sobie rękami, nogami, a przede wszystkim tą częścią do siedzenia. Jesteśmy na drugiej stronie, patrzymy na nasze inżynierskie dzieło, które może jeszcze tego samego dnia, gdy woda się podniesie popłynie aż do morza albo zatrzyma się o kamienie. W takim wypadku następny przechodzień będzie miał łatwo, a jak nie, to będzie musiał szukać następnych bambusów. Wkraczamy do wioski. Siadam na półgodzinną pogawędkę. Żal mi tych dusz, ale za mało jest jeszcze łask, by je odkupić. Szatan jest tu panem. Wyruszam dalej. Wchodzę do innej pół odpadłej wioski, dowiaduję się, że dwoje dzieci ujrzało tu światło dzienne. Nowy kłopot dla mnie, bo nie wiem czy je ochrzcić czy nie. Lepiej nie, bo prawdopodobnie będą wychowane w duchu pogańskim. Jedna katolicka dziewczyna opowiada, że jej małżeństwo nie może dojść co skutku, bo rodzice narzeczonego nie pozwalają by ich syn łączył się z katoliczką. Inna katoliczka chce wiedzieć, czy mąż, który ją parę lat temu opuścił jeszcze żyje, w przeciwnym razie chciałaby znów wyjść za mąż. Czas ucieka, a moi chłopcy jeszcze dziś muszą wrócić do wioski. Mówię więc wiernym jeszcze katolikom by przyszli następnego dnia wcześnie rano do szkoły oddalonej o 40 minut, gdzie zamierzam nocować. Przybywam do szkoły, gdzie uczy się 20 dzieci z trzech różnych wiosek. Po dwóch latach zachęcania, nalegania ukończono wreszcie tę szkołę. Wprawdzie nie ma jeszcze małego pokoiku dla mnie i brak kapliczki, odprawiam więc mszę św. pod dużym drzewem, chroniąc się choć trochę przed wschodzącym słońcem. Podczas egzaminów stwierdzam, że niektóre dzieci potrafią już liczyć do pięciu, a większe wiedzą nawet co to znaczy A.
Następny dzień to 25 września. Wchodzę do jednej z naszych większych wiosek. Jest tu około 20 katolików i tyleż katechumenów. Chcę tu zostać dwa dni ze względu na katechumenów, którym trzeba objaśnić niektóre sprawy i poznać ich znajomość katechizmu.-„Proszę Ojca-mówi katecheta-w ostatnich dwu miesiącach nie uczyłem bo miałem dużo pracy koło domu.” Jestem bardzo wybuchowy, w takich jednak chwilach najważniejszą rzeczą jest aby się opanować. Płaci się takiemu draniowi za tę najważniejszą w świecie pracę, a on ją sobie lekceważy. Całą noc myślę czy go zwolnić, ale gdzie znajdę lepszego. Następnego dnia obiecuje mi być obowiązkowym w przyszłości. Godziny poranne i popołudniowe upływają na nauczaniu katechumenów. W czasie przerwy prowadzę nauki dla narzeczonych. Ona jest jeszcze poganką, muszę wygłosić 6 półgodzinnych nauk, które rozkładam na cały prawie rok tzn. przy każdych odwiedzinach jedna albo dwie nauki- zazwyczaj nie spieszymy się z udzielaniem ślubu, bo szybki ślub znaczy szybki rozwód.
Następnego dnia odprawiam mszę .św., załatwiam ostatnie sprawy, pakuję plecak i jestem gotów...., ale zaczyna padać. Czekam, ale po czterech godzinach rozpakowuję plecak, bo już za późno by się dostać do następnej wioski. Następnego ranka wstaję bardzo wcześnie, sam zwijam płócienne łóżko, pakuję zeszyty, książki, garnki....., a o 5.30 budzę chłopców i jeszcze przed szóstą wyruszamy z latarką. W drodze krzyczymy, gwiżdżemy, wołamy by mieszkańcy następnej wioski czekali na nas. Jesteśmy teraz w górach i lasach echo niesie nasz głos. Wreszcie wkraczamy do wioski, przebieram się i zabieram do słuchania spowiedzi, odprawiam mszę z kazaniem/a jest o czym mówić, bo nie jeden katolik stał się oziębłym/. Po mszy załatwiam sprawy, jem to co mi mieszkańcy przygotowali, bo mój kucharz zachorował poprzedniego dnia i poszedł do domu, a nowego znajdę chyba dopiero w następnej wiosce. Nie mogę tu spać, bo uprzednio rozesłałem listy z datą przybycia do każdej wioski, nie chcę więc by na mnie specjalnie czekano... Zbliżam się do małej odpadłej wioski, wielkie tu zbiegowisko ludzi, szloch, sztuczny lament, bo oto zmarła w krótkim czasie trzecia z kolei osoba, prawdopodobnie na zapalenie płuc. Ta choroba dziesiątkuje naszych ludzi. W opinii tubylców to nie zapalenie płuc, ale jakaś wroga osoba uczyniła czary i spowodowała śmierć. Idę dalej i wkrótce jestem w innej odpadłej wiosce. Oprócz dwóch chorych osób nie ma tu żywej duszy, wszyscy poszli bowiem na pogrzeb wyżej wspomnianej nieboszczki. Nie mogę tu znaleźć nikogo do niesienia moich plecaków. Jeden z chorych mieszkańców bije w garmut /tutejszy telefon, zwołując chłopców z katolickiej wioski, gdzie zamierzam spać. Na szczęście usłyszeli garmut/2 godz. stąd/ i odpowiadają, że wyruszają. Dla mnie znaczy to jednak, że muszę czekać. Wchodzę więc do domu przeznaczonego dla urzędników państwowych, wyciągam resztę chleba, a potem książkę i czytam. Nagle ze słomianego dachu dochodzą mnie szelesty, to żmija ugania się za szczurem, nic dziwnego myślę sobie i czytam dalej. Na dworze słychać jakieś szmery-czyżby moi chłopcy? Oj nie, to protestanci wracają z nad morza do swoich górskich wiosek. Wymieniam z nimi kilka słów, częstuję gazetą, by mogli sobie świątecznie zapalić papierosa. Mały urywek gazety to nieraz o wiele więcej niż kilka bezskutecznych słów, trudno tu nawrócić pogan, a cóż dopiero protestantów. Wreszcie przychodzą chłopcy, ale tylko dwóch, a mam trzy plecaki. Nie pozostaje nic, jak samemu nieść jeden plecak. Czekają nas trzy godz. wspinaczki, by dostać się do wioski, która leży na jednym z najwyższych wzniesień. Chłopcy zachęcają do pójścia niby krótszą drogą, wkrótce jednak zauważam, że posuwamy się znacznie wolniej ze względu na okropną wspinaczkę. Jest już prawie wieczór gdy docieramy na miejsce, Wioska jest prawie pusta, gdyż wszyscy wyruszyli do puszczy gdzie jednemu ze strzelców udało się zastrzelić wielką świnię. Wieczorem nie można było wiele uczynić, ze względu na tę świnię. Następnego więc poranka zabrałem się do spowiadania, mszy i krótkiego kazania, bo przecież wierni moi myśleli tylko o drogocennym mięsie, którego będą mogli się do syta najeść. Nawiasem mówiąc ja się też z mojej porcji cieszyłem.
Na tym przerywam moje opowiadanie bo brak miejsca. Co się działo dalej opowiem może później. Czuję się dobrze, proszę o modlitwę.
Gumbi,06.03.1964 (List 12)
Chrześcijańskim zwyczajem życzę Wam byście zbliżające się Święta Wielkanocne przeżyli podobnie jak Apostołowie w duchu radości i przekonania, że Chrystus i Jego Kościół nie może być pokonany przez siły szatana.
Święta Bożego Narodzenia przeżywaliśmy podobnie jak w zeszłym roku. Po świętach nasza stacja prawie opustoszała, bo jest to okres 2-miesięcznych wakacji. Nie było tu naszych chłopców, ale za to inni, prawdopodobnie z sąsiednich pogańskich wiosek, wtargnęli do naszego słomianego kościółka zabierając ze sobą ołówki, bieliznę kielichową, a co najgorsze zabrali kluczyk do tabernakulum, chyba tylko dlatego, że był do niego doczepiony piękny łańcuszek z ozdobami. Nie mogliśmy znaleźć winowajców, musieliśmy więc zrobić nowe tabernakulum.
W styczniu pracowałem nad korygowaniem pierwszej i opracowywaniu drugiej części objaśnień katechizmowych dla katechistów. Odwiedzałem także niektóre wioski. Po wprowadzeniu nauczycieli i katechistów w nowy rok szkolny udałem się znowu do "pustyni i puszczy". Ostatnie miesiące były wielkim doświadczeniem dla naszej pracy. Ze względu na wybory do sejmu/wydarzenie to ma miejsce po raz pierwszy w Nowej Gwinei/nasz sławny przywódca pogański, a może jeszcze więcej jego zwolennicy, puszczali pogłoski, że wreszcie przyszedł czas, kiedy to zmarli przodkowie przyślą wszystko za darmo czego sobie ludzie zażyczą. Warunkiem jest to, że nie wolno pracować/przynajmniej w pewne określone dni/,ale trzeba usiąść na grobach przodków i wypełnić pewne obrzędy, a wtedy przybędą samoloty lub okręty z puszkami, odzieżą itd... Naturalnie z tym tak zwanym kargo kultem wiąże się straszenie wszystkich, którzy nie chcą współpracować. Rząd tutejszy i misjonarze robią wszystko by przekonać tubylców, że to kłamstwo i że trzeba pracować, by mieć parę groszy. Ale słowa nasze to jak groch o ścianę. Kargo kult jest znany w całej Nowej Gwinei, ale najsilniejszy jest na naszym terenie. Chociaż i tu gromada wiernych katolików zgodnie z zasadą "Módl się i pracuj." wzrasta z każdym dniem, a to, o czym jestem głęboko przekonany, dzięki Waszym modlitwom i ofiarom, o które Was znów proszę. By zachęcić a raczej zmusić naszych uczni i ich rodziców do pracy, objaśniłem w każdej wiosce podczas mojej ostatniej podróży misyjnej moją nową "ustawę", że każdy uczeń musi w miesiącu marcu zasadzić 30 nasion tytoniowych/tytoń nie jest tu monopolem państwowym/. W ten sposób uzyskane pieniądze mają być przeznaczone na zakup odzieży, piłek itd.. dla ucznia. Jest to wielka "ustawa". Radość moja będzie przeogromna gdy przynajmniej 10% zostanie w czyn wprowadzone. Nasi tubylcy wolą spać, czekać na wszystko za darmo, przepasać się korą z drzew lub zrobić w parę minut spódnicę z długiej słomy aniżeli ciężko pracować, by kupić piękną, dobrą odzież. Jak bardzo nasi uczniowie interesują się takimi ustawami i słowami świadczy chociażby następujący fakt: w jednej z wiosek, gdzie znajduje się tylko mały, słomiany kościółek musiałem wyrzucić tylne bambusowe ściany, tak by wszyscy stojący na zewnątrz mogli mnie widzieć. Dzieci nie chciałem mieć na zewnątrz, kazałem im więc usiąść wokół ołtarza. Podczas mojej płomiennej przemowy zauważyłem, że dorośli zaczynają się śmiać i szeptać, a gromada dzieci maleć. Odwróciłem się więc do ołtarza i zauważyłem, że zachodzi obawa jego zawalenia się gdyż ci mali słuchacze urządzili sobie zabawę pod nim. Co w takim wypadku zrobić? Śmiać się z "dorosłymi dziećmi", ale zarazem zmusić ich do chwili cierpliwości, aż wszystkie ustawy zostaną do końca objaśnione.
Dziś jest 09 marca, czekam na samolot, który ma mnie zabrać na skupienie miesięczne. W sobotę przybywszy do jednej z naszych wiosek /3 godz. stąd/ dowiedziałem się, że w puszczy leży pewien staruszek /czarownik/, który zamierza udać się na sąd boży. Szybko podążyłem do niego i po długich wątpliwościach ochrzciłem go. Módlcie się, żeby on i podobni jemu dostali się do nieba, a swym wstawiennictwem pomogli i nam się tam dostać.
Gumbi,06.06.1964r. (List 13)
Przyzwyczaiłem się już do tutejszego życia i trudno mi znaleźć coś nowego, uderzającego.
W ostatnich miesiącach odwiedziłem nasze wioski, a co najważniejsze ukończyłem pracę nad objaśnieniami katechizmowymi. Mogą one się stać nadzwyczajną pomocą dla naszych katechetów, byle by tylko z nich korzystali. Poświęciłem też 4 nowe kapliczki w 4 różnych wioskach. Wierni i poganie mają więc okazję, by się w nich przez 2 lub 3 lata modlić. Potem dach z trawy zniszczeje, a słupy zostaną przemienione w proch przez miliony mrówek. Mrówki to nasza plaga tu nad morzem, w górzystym wnętrzu Nowej Gwinei jest im za zimno. Dziesiątki, a może setki różnorodnych mrówek specjalizuje się w przeróbce drewna, ziemi, potraw. Najważniejszą bodaj rzeczą po przybyciu do wioski jest zabezpieczenie jedzenia przed tymi napastnikami. Raz powiesiłem plecaki na sznurach, które posmarowałem pastą do zębów. Mrówki schodząc w dół przybyły do pasty i ku mojej radości zrobiły w tył zwrot. Zmęczony drogą zdrzemnąłem się. Po przebudzeniu zauważyłem ,że kolor plecaków zmienił się. Otóż mrówki poczekały aż pasta wyschnie i rzuciły wszystkie swoje odziały na podbój i grabież.
Przed paru tygodniami przybyłem do najdalej oddalonej wioski /dwa dni drogi/. Powiadomiono mnie, że jeden z nowo ochrzczonych, ojciec 6 dzieci, ciężko choruje i musi umrzeć. "Dlaczego musi umrzeć?" -pytam, chociaż odpowiedź już znam na pamięć. Jakiś nieprzyjazny człowiek zaczarował go lub podał w niewidzialny sposób truciznę i człowiek, który stał się ofiarą musi umrzeć. Niezwłocznie udaję się do chorego i stwierdzam zapalenie płuc /choroba ta nazywana jest przez ludzi - kłuciem w boku/. Na szczęście mam sulfodrugs, zmuszam chorego do jedzenia, rozgrzewam organizm prawie umierającego winem, na krążenie krwi, następnego dnia zmuszam silniejszych mężczyzn do zaniesienia chorego do posterunku medycznego oddalonego o 8 godzin, naturalnie czyniąc przedtem wszystko co możliwe dla jego duszy, rozgrzeszając, udzielając bierzmowania i olejem namaszczenia. Po kilku dniach dowiedziałem się, że chory wrócił do zdrowia. Rzeczą niemożliwą jest przekonać naszych ludzi o przyczynach naturalnych śmierci. Według nich każdy człowiek umiera na skutek czarów lub trucizny jakiegoś nieprzyjaznego człowieka. Po śmierci więc obowiązkiem krewnych jest odnaleźć tego człowieka i zamordować. W ten sposób zginęło wielu niewinnych ludzi. Bardzo często na grobie zmarłego znajdziesz jego bęben. W nocy według wierzeń luddzi wstanie weźmie swój bęben i uda się do miejsca, w którym znajduje się człowiek, który go otruł lub zaczarował i zacznie bębnić. W ten sposób krewni dowiedzą się kto jest sprawcą śmierci. Naturalnie państwo i misjonarze czynią wszystko przeciw takim zwyczajom, ale szatan nie daje za wygraną.
Ostatnio pisałem Wam o pierwszych wyborach do sejmu w Nowej Gwinei. Wybory zakończyły się pewnego rodzaju sukcesem, gdyż nasz przywódca pogański nie zwyciężył .Otrzymał tylko 3 tyś. głosów i trzeci .Pierwszy kandydat, człowiek pracy i modlitwy otrzymał przeszło 8 tyś. głosów. W poniedziałek członkowie sejmu zbierają się po raz pierwszy. Wielu z nich nie potrafi czytać, pisać i nie rozumie tzw. prostego Pidgen English. Jak wiecie Nowa Gwinea ma niecałe dwa miliony mieszkańców, ale coś koło tysiąca różnych języków. Na naszym terenie jest 13 języków, a tylko 6 tyś. ludzi. Nieraz wioska liczy 80 osób i ma zupełnie odrębny język. Nie możecie sobie nawet wyobrazić ile z tego powodu trudności dla rządu i misjonarzy. Gdyby przynajmniej dzieci przyszły do szkoły, a dorośli na specjalne kursy nauczania, ale niestety nasi ludzie wolą iść „powoli” przez życie. Wczoraj wróciłem z jednej z naszych centralnych szkół. Byłem tam dwa dni i dopiero wtedy dokonano tam więcej pracy w ogrodach i szkole niż w ciągu miesiąca bez mojej obecności.
Potrzebny nam jest obfity deszcz łaski dla naszej suchej gleby misyjnej. Pomóżcie więc Waszymi modłami i ofiarami.
—————