2015-06-14 12:08

Polski ksiądz-siłacz u Papuasów

Papua Nowa Gwi­nea

- to kraj, o któ­rym naj­czę­ściej sły­szy­my, kiedy na­wie­dza go trzę­sie­nie ziemi, albo gdy media do­no­szą o ata­kach ka­ni­ba­li czy mor­do­wa­niu cza­row­nic. To wła­śnie tam 24 lata temu tra­fił oj­ciec Bog­dan Co­fa­lik ze Zgro­ma­dze­nia Mi­sjo­na­rzy Świę­tej Ro­dzi­ny, który przez pe­wien czas za­po­wia­dał się na zna­ko­mi­te­go cię­ża­row­ca.

Suk­ce­sy ro­dzi­ny Co­fa­li­ków

Po­cho­dzą­cy z Pa­lo­wic koło Żor Co­fa­lik uro­dził się w tra­dy­cyj­nej gór­ni­czej ro­dzi­nie, w któ­rej było sied­mio­ro dzie­ci. Za­rów­no on, jak i trzech in­nych braci po­cząt­ko­wo ob­ra­li spor­to­wą drogę. Wszy­scy upra­wia­li pod­no­sze­nie cię­ża­rów, sta­jąc się wiel­ce za­słu­żo­ną ro­dzi­ną dla tej dys­cy­pli­ny spor­tu w na­szym kraju. Naj­star­szy Ma­rian, który w ro­dzi­nie jako pierw­szy roz­po­czął przy­go­dę ze sztan­gą, do­szedł do ty­tu­łu wi­ce­mi­strza świa­ta i Eu­ro­py wśród ju­nio­rów (1976). Do po­dob­nych za­szczy­tów na­wią­zał nieco póź­niej (1983) Hi­la­ry. Ro­dzin­ne spor­to­we tra­dy­cje za­spo­ko­ił do­pie­ro naj­młod­szy An­drzej, który w 1996 roku wy­wal­czył w Atlan­cie brą­zo­wy medal igrzysk olim­pij­skich, a rok póź­niej zo­stał w Chiang Mai w Taj­lan­dii mi­strzem świa­ta. To był pierw­szy złoty medal wy­wal­czo­ny dla Pol­ski na tej im­pre­zie od 15 lat. Upra­wia­niem cię­ża­rów ojca Bog­da­na za­ra­ził naj­star­szy z braci.
- Ma­rian za­czął upra­wiać cię­ża­ry w Ła­zi­skach Gór­nych. Za­ra­ził nas tym spor­tem. Te jego wy­ni­ki, wi­ce­mi­strzo­stwo świa­ta i Eu­ro­py ju­nio­rów, zmo­bi­li­zo­wa­ły mnie do tego, żeby coś robić. W śred­niej szko­le za­czą­łem więc upra­wiać cię­ża­ry. Za­ła­pa­łem się nawet do kadry ju­nio­rów - wspo­mi­na, kiedy spo­ty­kam się z nim w Ludź­mie­rzu, bo aku­rat przy­je­chał do Pol­ski urlop.

Re­ko­lek­cje, które od­mie­ni­ły jego życie

W kla­sie ma­tu­ral­nej mu­siał jed­nak wy­brać swoją dal­szą drogę. Tre­ner Sta­ni­sław Grze­sik, pro­wa­dzą­cy wów­czas KKS Ko­le­jarz Gli­wi­ce, na­ma­wiał go, by po­szedł na ka­to­wic­ką Aka­de­mię Wy­cho­wa­nia Fi­zycz­ne­go. Dzię­ki temu, że miał "zro­bio­ną" mi­strzow­ską klasę w wadze lek­kiej (280 kg), mógł pójść na uczel­nię bez ko­niecz­no­ści zda­wa­nia eg­za­mi­nów. Ze swo­imi prze­my­śle­nia­mi po­je­chał na obóz do Zie­lo­nej Góry, pod­czas któ­re­go ze­tknął się z mi­sjo­na­rza­mi Zgro­ma­dze­nia Świę­tej Ro­dzi­ny. Był po­boż­ny. I - jak sam mówi - co ty­dzień cho­dził do ko­ścio­ła, ale nic poza tym. - Na mszy świę­tej jeden z mi­sjo­na­rzy, który pra­co­wał w Nor­we­gii, po­wie­dział do nas: Pan Jezus wzywa! Każdy po­pa­trzył tylko po sobie i stwier­dził pod nosem, że Pan Jezus to dobry, ale tylko w ko­ście­le. Po mszy było takie spo­tka­nie, na któ­rym za­sta­na­wia­no się co zro­bić z ów­cze­sną mło­dzie­żą. Za­kon­nik za­czął też mówić o tym, że bra­ku­je mi­sjo­na­rzy, że coraz mniej ludzi chce iść w tym kie­run­ku. Nikt z nas jed­nak nie my­ślał o tym - opo­wia­da. Mi­sjo­narz za­chę­cił Co­fa­li­ka, by ten przy­szedł na re­ko­lek­cje, które aku­rat od­by­wa­ły się po­mię­dzy dwoma zgru­po­wa­nia­mi spor­to­wy­mi. - Stwier­dzi­łem, że sko­rzy­stam. Tam długo roz­ma­wia­li­śmy. Mi­sjo­narz wy­py­ty­wał, co chce­my robić po śred­niej szko­le i za­chę­cał do tego, by pójść w jego ślady. Ja jed­nak coraz po­waż­niej my­śla­łem o AWF. Chcia­łem zo­stać w spo­rcie. Nie dawał jed­nak za wy­gra­ną i dał mi do wy­peł­nie­nia po­da­nie o przy­ję­cie do po­stu­la­tu. Z grzecz­no­ści nie od­mó­wi­łem od razu i je wy­peł­ni­łem. Bar­dziej tak na od­czep­ne­go - mówi.

Mo­dli­twy za­miast ćwi­czeń

Po pew­nym cza­sie Co­fa­lik otrzy­mał list z in­for­ma­cją, że zo­stał przy­ję­ty do po­stu­la­tu. - Po­my­śla­łem: ale numer, co teraz? - śmie­je się dzi­siaj. Po­sta­no­wił jed­nak po­sma­ko­wać cze­goś no­we­go. Po­wie­dział do tre­ne­ra, że po­je­dzie na kilka dni, zo­ba­czy jak tam jest i wróci. Szko­le­nio­wiec pro­sił go, by wró­cił na wrze­śnio­we roz­gryw­ki li­go­we. - Po­wie­dzia­łem, że przy­ja­dę. Po­je­cha­łem tam i tak mi się spodo­ba­ło, że nie wró­ci­łem z po­wro­tem. Za­czą­łem po­stu­lat, a od wrze­śnia no­wi­cjat. Cały układ w za­ko­nie bar­dzo przy­po­mi­nał mi obóz spor­to­wy tyle tylko, że za­miast ćwi­czeń były mo­dli­twy. Wszyst­ko było tak faj­nie po­ukła­da­ne, że mi kom­plet­nie nie prze­szka­dza­ło - wspo­mi­na. - Nie było wtedy jesz­cze te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych, więc na­pi­sa­łem do domu, że obóz nieco się prze­dłu­żył - bo wcze­śniej po­wie­dzia­łem, że tam się wła­śnie wy­bie­ram - i przy­ja­dę póź­niej. Oka­za­ło się jed­nak, że księ­ża po­in­for­mo­wa­li ro­dzi­ców o mojej de­cy­zji. Po­wie­dzie­li, że no­wi­cjat ma być dla mnie takim ro­kiem prób­nym. Naj­wy­raź­niej Pan Bóg mnie usta­wił tak, jak chciał. Po roku no­wi­cja­tu zło­ży­łem pierw­sze śluby, ubra­li mnie w su­tan­nę i po­je­cha­łem do domu - do­da­je. Żeby cał­ko­wi­cie nie tra­cić formy, tro­chę tre­no­wał za za­kon­ny­mi mu­ra­mi. Na jed­nej ręce wy­ko­ny­wał wów­czas sto pom­pek. - Kiedy przy­je­cha­łem do domu, spo­tka­łem się z kum­pla­mi. Ci od razu za­czę­li się pytać, w co ja się prze­bra­łem. Mówię im: chło­py, to inne życie. Nie­któ­rzy za­czę­li tro­chę wier­cić. Py­ta­li czy ćwi­czę, ła­du­ję, pa­ku­ję. A ja ła­do­wa­łem tro­chę na bi­ceps, żeby cał­kiem nie wy­sko­czyć z formy - opo­wia­da. Od wy­bra­nej drogi nie było już jed­nak od­wro­tu. Po trzech la­tach ukoń­czył fi­lo­zo­fię, aż w końcu zde­cy­do­wał kon­kret­nie, jak ma wy­glą­dać jego droga ży­cio­wa. Zło­żył śluby wie­czy­ste i po­szedł na teo­lo­gię. Pracę ma­gi­ster­ską na­pi­sał o kar­dy­na­le Ste­fa­nie Wy­szyń­skim - "Matka Boża Czę­sto­chow­ska w życiu księ­dza kar­dy­na­ła Ste­fa­na Wy­szyń­skie­go". W końcu przy­szedł czas na dia­ko­nat i świę­ce­nia ka­płań­skie. Te przy­jął 30 maja 1987 roku w Ka­zi­mie­rzy Bi­sku­pim koło Ko­ni­na, gdzie uczęsz­czał do Wyż­sze­go Se­mi­na­rium Mi­sjo­na­rzy Św. Ro­dzi­ny - I za­pro­si­łem tych wszyst­kich kum­pli z cię­ża­rów, któ­rych zdziw­ko cały czas wa­li­ło. Do dzi­siaj nie­któ­rzy nie wie­rzą, że taką drogę wy­bra­łem - wspo­mi­na.

Nigdy nie do­go­nił uty­tu­ło­wa­nych braci

Tak za­koń­czy­ła się de­fi­ni­tyw­nie jego krót­ka, ale owoc­na przy­go­da z pod­no­sze­niem cię­ża­rów. Na swoim kon­cie miał kilka ty­tu­łów wy­wal­czo­nych na Ślą­sku. Mó­wi­ło się, że po­dob­no miał naj­więk­szy ta­lent z czwór­ki braci Co­fa­li­ków. Ma­rze­nia o spor­to­wych suk­ce­sach po­rzu­cił jed­nak na rzecz stanu du­chow­ne­go. - Tak mówią, że byłem naj­więk­szym ta­len­tem w ro­dzi­nie, o ile oczy­wi­ście ta­lent można zmie­rzyć. Byłem rze­czy­wi­ście mocny, ale to Pan Bóg roz­dzie­la ta­len­ty. Ci, któ­rzy zro­bi­li wy­ni­ki, byli po pro­stu lepsi. Ja mia­łem inną dróż­kę i może na niej je­stem lep­szy, ale w cię­ża­rach to trze­ba się skło­nić do braci. Nigdy ich nie do­go­ni­łem, bo za­bra­kło mi czasu. Byli jed­nak moc­niej­si. Ja byłem za to bar­dzo dobry tech­nicz­nie. Lu­bi­łem cię­ża­ry, ale kiedy trze­ba było sta­nąć na roz­dro­żu, wy­bra­łem Boga - mówi oj­ciec Bog­dan, który choć nie jest wy­so­ki, to jed­nak rzuca się w oczy. Przede wszyst­kim długą brodą za­ple­cio­ną w war­ko­czyk i dłu­gim war­ko­czem z tyłu. - Wy­glą­dem chcia­łem się do­sto­so­wać do Pa­pu­asów, choć wiem, że jak przy­jeż­dżam do Pol­ski, to wy­glą­dam tro­chę głu­pio - śmie­je się Co­fa­lik, który w paź­dzier­ni­ku 1989 roku wy­je­chał na misję do Papui Nowej Gwi­nei. Zanim tam tra­fił przez rok był wi­ka­rym w Szczyt­nej koło Kłodz­ka.

Wy­brał naj­dłuż­szą nazwę

- Głów­nym celem Zgro­ma­dze­nia Mi­sjo­na­rzy Świę­tej Ro­dzi­ny są misje za­gra­nicz­ne. Trze­ba było zatem gdzieś je­chać. Kiedy pro­win­cjał dał do wy­bo­ry trzy kraje: Fi­li­pi­ny, Koreę Po­łu­dnio­wa i Papuę Nową Gwi­neę, wy­bra­łem ten, który miał naj­dłuż­szą nazwę. Nawet do­kład­nie nie wie­dzia­łem, gdzie ten kraj leży - mówi z uśmie­chem na twa­rzy. Zanim wy­je­chał do Papui Nowej Gwi­nei przy­go­to­wy­wał się do peł­nie­nia du­chow­nych obo­wiąz­ków w tym kraju w Po­zna­niu. Wy­je­chał też na kil­ku­ty­go­dnio­we szko­le­nie z ję­zy­ka an­giel­skie­go do Lon­dy­nu. W paź­dzier­ni­ku przez Niem­cy i Sin­ga­pur do­tarł do od­le­głe­go kraju. - Pierw­szy raz wi­dzie­li­śmy coś ta­kie­go. Wszę­dzie po dro­dze były wspa­nia­łe lot­ni­ska, a tym­cza­sem w Papui Nowej Gwi­nei wy­lą­do­wa­li­śmy na ja­kimś polu. Od razu za­czę­li­śmy się za­sta­na­wiać, co teraz, co się bę­dzie dzia­ło. Lu­dzie przy­wi­ta­li nas na bo­sa­ka. Za­po­wia­da­ło się nie­cie­ka­wie, ale przy­naj­mniej było cie­pło. Nikt jed­nak nie na­rze­kał - wraca pa­mię­cią do dnia, kiedy po raz pierw­szy sta­nął na obcej wów­czas dla sie­bie ziemi. Jak sam mówi, wpro­wa­dze­nie w misję miał "iście bom­bo­we". - Teraz dzię­ku­ję Panu Bogu za to, że było tak, a nie ina­czej. Pra­wie co mie­siąc za­trzy­my­wa­li mnie lu­dzie uzbro­je­ni w ka­ra­bi­ny. Przy­sta­wia­li mi je go do głowy. Mia­łem szczę­ście, że byłem u księ­dza, który był na mi­sjach od 30 lat. Ame­ry­ka­nin-Wer­bi­sta - Jerry Tais. Do dzi­siaj go pa­mię­tam i w snach wciąż mu dzię­ku­ję, że wów­czas prze­ży­łem. Co­dzien­nie roz­ma­wia­łem z Bo­giem i pro­si­łem go, żebym prze­żył ko­lej­ny dzień. To był taki nie­pla­no­wa­ny chrzest. Na do­da­tek tra­fi­łem w śro­dek wojny ple­mien­nej. Znisz­czy­li nam wów­czas pół domu - opo­wia­da. I zaraz przy­po­mi­na ko­lej­ne hi­sto­rie, w któ­rych nie bra­ko­wa­ło prze­mo­cy ze stro­ny tu­byl­ców. Ale przy oka­zji jed­ne­go z ta­kich spo­tkań w buszu, zro­zu­miał, że ci lu­dzie nie są wcale tacy źli.

Si­łow­nią przy­cią­gnął mło­dzież

Po pół roku prze­by­wa­nia na misji, bi­skup mia­no­wał go pro­bosz­czem. Co­fa­lik wszyst­ko zna­ko­mi­cie sobie po­usta­wiał. Na bocz­nych sta­cjach po­roz­sta­wiał ka­te­che­tów, sam zaś zaj­mo­wał się sta­cją głów­ną i trzy­hek­ta­ro­wym ogro­dem, w któ­rym upra­wiał ziem­nia­ki, ku­ku­ry­dzę i orzesz­ki ziem­ne. Kiedy przy­szedł czas zbio­rów wokół jego sta­cji za­czę­ło się krę­cić coraz wię­cej mło­dych ludzi, któ­rzy w pew­nym mo­men­cie za­czę­li wy­kra­dać plony. - To były takie pod­cho­dy. Aż w końcu wpa­dłem na po­mysł, jak ich za­ła­twić. Zro­bi­łem si­łow­nię wraz z ka­te­che­tą i mi­ni­stran­ta­mi w salce przed ko­ścio­łem i za­czą­łem ćwi­czyć. Tre­no­wa­li­śmy od 16-18, kiedy lu­dzie wra­ca­li do swo­ich cha­tek. Chcia­łem, by jak naj­wię­cej osób to wi­dzia­ło. Ćwi­czy­łem na rzeź­bę, bo nie mia­łem sprzę­tu do cię­ża­rów. Fama szyb­ko roz­nio­sła się po oko­li­cy. Za ty­dzień już ich mia­łem. Przy­szli i chcie­li tre­no­wać, ale po­wie­dzia­łem, że naj­pierw muszą zwró­cić to, co ukra­dli. Kiedy to zro­bi­li, po­zwo­li­łem im ćwi­czyć ze mną - mówi. W ciągu trzech mie­się­cy licz­ba chęt­nych, któ­rzy chcie­li ćwi­czyć się­gnę­ła 300 osób. Wraz z każ­dym mie­sią­cem mło­dzie­ży było coraz wię­cej. Zgła­sza­ły się nawet dziew­czy­ny. Po pię­ciu la­tach bi­skup prze­niósł jed­nak Co­fa­li­ka na sta­cję bli­żej mia­sta. Tam zro­bił już ol­brzy­mią si­łow­nię. Nie za­po­mi­nał też o sta­rej, którą - od czasu do czasu - do­glą­dał. W nowym miej­scu szyb­ko uzbie­rał 200 osób chęt­nych do ćwi­czeń. - Jeź­dzi­łem po śmiet­ni­kach, wy­cią­ga­łem stare felgi z aut. Śmia­li się tro­chę, bo byłem biały, a jak się jesz­cze do­wie­dzie­li, że je­stem ka­to­lic­ki pater, to mieli jesz­cze więk­szy ubaw. My­śle­li, że je­stem klo­szar­dem. Kiedy jed­nak do­wie­dzie­li się, po co mi to, za­czę­li zno­sić stare felgi i rury. Mia­łem spa­war­kę od bi­sku­pa, więc zro­bi­łem sztan­gi. Koła po­odle­wa­li­śmy z ce­men­tu. Na­ro­bi­łem też mnó­stwo han­tli od 3 do 30 ki­lo­gra­mów. Mia­łem dwie 30-ki­lo­gra­mo­we, to cza­sa­mi po­pi­sy­wa­łem się. Jak po­cią­gną­łem na bi­ceps 30 ki­lo­gra­mów na jed­nej nodze, to oczy im wy­cho­dzi­ły. Kiedy na klatę wrzu­ci­łem 130 kg, to za­czę­li kom­bi­no­wać, jak mnie po­ko­nać, ale jak już wzią­łem 150 to już zre­zy­gno­wa­li. Mu­sia­łem jed­nak zejść na 100 kg, żeby ich nie spło­szyć - przy­po­mi­na, jak two­rzył swoją po­tęż­ną si­łow­nię. We wszyst­kich miej­sco­wo­ściach, w któ­rych pro­wa­dził misje, za­kła­dał tego typu miej­sca, po­dob­nie jak kluby kul­tu­ry­stycz­ne. Z cza­sem miej­sco­wi uzna­li ojca Bog­da­na za swo­je­go. A dla ludzi o bia­łym ko­lo­rze skóry to na­praw­dę za­szczyt. Utoż­sa­mia­no się z nim, ubie­ra­jąc go nawet w ple­mien­ne stro­je. - Aby być bli­żej nich, trze­ba po­dejść bar­dzo bli­sko - mówi Co­fa­lik.

Pierw­sze suk­ce­sy grupy ojca Bog­da­na

In­for­ma­cje o wy­czy­nach bia­łe­go pa­te­ra do­tar­ły do sto­li­cy na wy­spie Raj­skie­go Ptaka - Port Mo­res­by. Do ojca Bog­da­na przy­je­cha­li przed­sta­wi­cie­le fe­de­ra­cji, któ­rzy oglą­da­li, w ja­kich wa­run­kach ćwi­czy on z mło­dzie­żą, oczy­wi­ście po wcze­śniej­szym wy­peł­nie­niu obo­wiąz­ków dusz­pa­ster­skich. W 1998 roku grupa tre­no­wa­na przez Co­fa­li­ka po­je­cha­ła na pierw­sze za­wo­dy. W miej­sco­wo­ści Lea byli naj­lep­si. - Nasi chłop­cy, któ­rzy ćwi­czy­li na tych ce­men­tach wy­gra­li z tymi, któ­rzy mieli au­stra­lij­skie ni­klo­wa­ne i błysz­czą­ce sztan­gi. Mówią do mnie: Pater, za­ła­twi­li­śmy ich! Na takim dzia­do­stwie! A ja im po­wie­dzia­łem, że to do­pie­ro po­czą­tek suk­ce­sów. Od tego czasu za­czę­li­śmy ostry tre­ning - opo­wia­da z bły­skiem w oku. Po tych suk­ce­sach chęt­nych za­czę­ło przy­by­wać. Z po­wo­du braku sprzę­tu sku­pia­li się głów­nie na tre­nin­gu w trój­bo­ju si­ło­wym. Co­fa­li­ko­wi udało się jed­nak wy­po­ży­czyć sprzęt do pod­no­sze­nia cię­ża­rów z in­sty­tu­tu spor­tu w sto­li­cy. - Jak już mie­li­śmy pierw­szą sztan­gę, roz­po­czę­li­śmy tre­ning cię­ża­ro­wy na hali. Po­ka­za­łem im, jak wy­glą­da tech­ni­ka. W 2001 roku po­je­cha­li­śmy na igrzy­ska pa­pu­askie, które od­by­wa­ją się co dwa lata. I tam też opędz­lo­wa­li­śmy gości. I wtedy się za­czę­ło. Dali nam drugą sztan­gę. W 2003 roku znowu da­li­śmy po­pa­lić. I to tak się krę­ci­ło. W li­sto­pa­dzie 2012 na tej olim­pia­dzie za­ła­twi­li­śmy wszyst­kich w Papui - cie­szy się oj­ciec Bog­dan, który ma teraz pod opie­ką - w pod­no­sze­niu cię­ża­rów, trój­bo­ju si­ło­wym i kul­tu­ry­sty­ce - 1680 osób. - To jest dla nich je­dy­na re­kre­acja. Jest jesz­cze rugby. Ale tam gonią się i roz­wa­la­ją krę­go­słu­py. Gra­łem kie­dyś z nimi tro­chę w pił­kar­skiej lidze przez czte­ry se­zo­ny, ale jak mi go­ściu przy­wa­lił bez piłki i po­wie­dział, że za­bi­je bia­łe­go, to od razu zre­zy­gno­wa­łem. Mia­łem po­cię­te całe go­le­nie. Jesz­cze nie ma ta­kie­go, który dałby mi po­pa­lić w cię­ża­rach, ale już za­uwa­ży­łem, że nie mam co cwa­niacz­ko­wać. Są coraz lepsi. Już są chło­pa­ki, któ­rzy gonią mój wynik. Pew­nie za rok-dwa za­cznę z nimi prze­gry­wać, ale cie­szę się tym - wzdy­cha.

Przy­ka­za­nia Boże prze­pust­ką na si­łow­nię

Oczy­wi­ście poza ćwi­cze­nia­mi dla ciała u ojca Bog­da­na są też te waż­niej­sze - dla ducha. Prze­pust­ka si­łow­nię jest zna­jo­mość dzie­się­ciu przy­ka­zań Bo­żych. - Na si­łow­ni mam cały ka­te­chizm. Więk­szość z nich w ogóle nie cho­dzi do ko­ścio­ła. Mają ja­kieś swoje ple­mien­ne zwy­cza­je. Przed bramą si­łow­ni wid­nie­ją przy­ka­za­nia, a także naj­waż­niej­sze mo­dli­twy. Jak się tego na­uczą, to mogą przyjść po­ćwi­czyć. Stwo­rzy­łem im też ta­kich dzie­sięć przy­ka­zań spor­tow­ca. W oko­li­cy mam aż 54 sekty. Sam do końca nie orien­tu­ję się w tym wszyst­kim. Ale zda­rza­ją się tacy bar­dzo agre­syw­ni, któ­rzy chcą po­sy­łać ka­to­li­ków do pie­kła. Wtedy za­pra­szam ich na tre­ning. I tam za­chę­cam do tego, by wy­ja­śnić pewne spra­wy. Na samym tre­nin­gu jest cisza. Trze­ba ćwi­czyć w sku­pie­niu. Do­pie­ro po nim mamy spo­tka­nie. Je­że­li ktoś coś chce wie­dzieć o re­li­gii, to wtedy sia­dam z nimi i dys­ku­tu­je­my - mówi. Co­fa­lik musi nie­raz od­po­wia­dać na bar­dzo pro­ste py­ta­nia, jak choć­by takie: dla­cze­go jest biały? - To bar­dzo fajni lu­dzie. Strasz­ne przy­kle­je. Wsko­czy­li­by za dru­gim w ogień. Są nie­sa­mo­wi­cie ser­decz­ni. Jak się coś dla nich robi, to oni dla cie­bie flaki wy­pru­ją. Co wto­rek mam spo­tka­nia z ta­ki­mi smo­ka­mi w wię­zie­niu. To takie dwie go­dzi­ny umo­ral­nia­ją­ce. Sta­ram się, żeby po wyj­ściu z wię­zie­nia po­szli nor­mal­ną drogą - opo­wia­da.

Na wy­spie Raj­skie­go Ptaka czuje się jak ryba w wo­dzie

W Papui Nowej Gwi­nei jest już od pra­wie 24 lat. Do Pol­ski przy­jeż­dża co trzy lata na trzy mie­sięcz­ny urlop. Ale - jak mówi - nie chce mu sie stam­tąd wy­jeż­dżać i dla­te­go, kiedy pro­win­cjał wy­py­tu­je, czy nie chciał­by zmie­nić miej­sca misji, sta­now­czo od­po­wia­da: nie. - Ja się czuje tam jak ryba w wo­dzie. Wiem, że to jest moje miej­sce na ziemi. Nie chce mi się stam­tąd wy­jeż­dżać. Chciał­bym, żeby wszy­scy zna­leź­li się w nie­bie. Ale byśmy tam zro­bi­li si­łow­nię - koń­czy. W wol­nym cza­sie oj­ciec Bog­dan spi­su­je swoje opo­wie­ści z dzia­łal­no­ści mi­syj­nej i wy­da­je je w for­mie książ­ki. Nie­daw­no uka­za­ła się już trze­cia część "Mi­ga­wek Mi­syj­nych" okra­szo­nych wspa­nia­ły­mi fo­to­gra­fia­mi. Każdą z ksią­żek na­pi­sa­nych przez ojca Bog­da­na Co­fa­li­ka można nabyć w Re­fe­ra­cie Mi­syj­nym Mi­sjo­na­rzy Św. Ro­dzi­ny.

To­masz Ka­lem­ba, Eurosport.​Onet.​pl

 

—————

Powrót