2012-11-20 11:25

Z listow O. Ernesta Gollego svd - Bundi

Bundi,07.09.1964r.     (List 14)

   Piszę po raz pierwszy z Bundi, ale chcę Wam opisać moje ostatnie miesiące spędzone w parafii Gumbi. Gdy na początku czerwca przybyłem do Alexishafen na skupienie miesięczne, wezwał mnie nasz biskup i oświadczył, że z początkiem września mam się udać jako wikary do Bundi. Wróciłem do Gumbi i zacząłem mój ostatni obchód stacji leśnych, robiąc mnóstwo sprawozdań i notatek o dzieciach szkolnych, wioskach, ludziach, katechumenach..., by w ten sposób ułatwić pracę memu następcy. W jednej wiosce czekał na mnie wielki problem do rozwiązania. Otóż katecheta, który pracował tam przez wiele lat, jeden z naszych najlepszych, zmarł nagle. Prawie wszyscy podejrzewali tamtejszego czarownika o zgładzenie go. Czarownik ten na początku roku zabronił swoim dzieciom /a ma ich sporo, bo i żon wiele/ chodzenia na nauki katechumenatu, robił wiele trudności i wymyślał zmarłemu katechecie z powodu gromadzenia materiału budowlanego na nowy kościół, był zawsze zwolennikiem zwyczajów pogańskich, a nie bożych. Przed pójściem do owej wioski rozesłałem listy wzywające wszystkich ludzi z okolicy na wiec. Ów czarownik jednak zwiał. Nie dałem za wygraną. Posłałem list do urzędnika państwowego z prośbą o przysłanie mi tego ptaszka. I ptaszek przybył, a pytany o wyjaśnienie trząsł się, wymijał kłamał na lewo i prawo. Nie mając jednak żadnych pozytywnych dowodów, zagroziłem mu tylko i dałem poznać, że w przyszłości musi baczyć na prawo państwowe i boże. Szkoda owego katechety, wszak jeśli zginął dla sprawy bożej, wtedy "krew męczenników" stanie się nasieniem chrześcijan.

Po tygodniu pracy w "puszczy" wróciłem do Gumbi, by podczas rekolekcji nauczyć naszych nauczycieli i katechetów parę pieśni, przerobić materiał nauczania na dalsze 7 tygodni. W sobotę rano wracał każdy z powrotem na swój posterunek pracy, a ja zacząłem przygotowywać wszystko na dalszy obchód stacji w "puszczy". W niedzielę wsiadłem na małą łódź motorową pewnego nauczyciela urzędowego, który wracał do swej szkoły. Po godzinie byliśmy w jego szkole /pieszo musiałbym iść 7 godz./ i mogłem jeszcze odprawić mszę wieczorną dla dzieci szkolnych i ich rodziców. W poniedziałek sprawdziłem pracę naszego katechety. Jego nauczanie zasługuje na krytykę, ale gzie znaleźć lepszego .Po południu obchodzę naszą małą plantację i stwierdzam, że w ostatnich 3 miesiącach robotnicy leniuchowali /zresztą jak zawsze/. We wtorek rano wyruszam w góry. Po 6 godzinach wspinaczki, mokry jak szczur, bo całą ostatnią godzinę padało, przybywam do małej wioski, która dotychczas była wierna wierze katolickiej, mimo że otaczające ja wioski odpadły. Wnet jednak stwierdzam, że i tu połowa wioski odpadła. Brak ludzi u sakramentów i na mszy. Serce kapłańskie krwawi i boleje. Ale cóż mam zrobić? Powodem jest ów przywódca pogański, który został obrany przewodniczącym do Rady Okręgowej. Wiele ludzi jest przekonanych, że teraz wreszcie "cargo" tzn.  jedzenie ,ubranie.... otrzymają za darmo od swoich przodków, a więc nie mogą współpracować z misją. Pocieszam się, że po paru tygodniach albo miesiącach wszystko się uciszy. Odwiedzam więc dalsze wioski. W następnej brak żywej duszy, nic nie przygotowane. W jednej z chat znalazłem chorą staruszkę, od której otrzymałem parę słodkich ziemniaków. Po paru godzinach wrócił katecheta i reszta katolików ze swoich ogródków. Chciałem użyć ostrich słów, ale była to moja ostatnia wizyta, a więc ograniczyłem się tylko do kilku nie tak ostrych słów. W następnej wiosce trzeba było załatwić sprawę małżeńską tzn. zagrozić "starszym", by zaprzestali zmuszać młodą dziewczynę do wyjścia za mąż za starszego człowieka wbrew jej woli. Ochrzciłem tam też pewnego ciężko chorego staruszka i dałem mu bardzo dobre lekarstwo dla uratowania, o ile to możliwe, jego życia. Gdy wspomniałem o tym w następnej wiosce powiedziano mi: "ten staruch niech lepiej umrze". W innej wiosce stwierdzam, że katecheta tylko raz w ciągu trzech miesięcy udzielił katechezy. Czy można w takim przypadku ochrzcić po trzech latach?

Z końcem lipca odprawiłem rekolekcje. Wrzesień spędziłem sam w  Raycoast, bo O. Ottenheym udzielał rekolekcji w Wewak. Zakończyłem mój obchód wiosek, sprawdziłem księgi parafialne i wreszcie 28 opuściłem Gumbi a 02.09.1964 przybyłem do Bundi. Tu na moim nowym miejscu będzie mi potrzeba wiele pomocy bożej. Prawie od roku nikt nie odwiedzał tu stacji leśnych a jest ich bardzo dużo. Prawie rok wielu katolików nie miało okazji przystąpić do sakramentów św., a praca katechetów nie była sprawdzana. Pracy będzie tu dla mnie dużo. Jutro po raz pierwszy idę w tutejsze puszcze. A więc z Bogiem.

                                                                                                           

Bundi,30.11.1964r.    (List 15)

                Trzy miesiące upływa od mego przybycia do Bundi. Przybyłem tu 02.09 w czasie wakacji szkolnych. Dzieci były w domu, a cały personel zajęty był przybyciem ważnego urzędnika państwowego, a więc nie musiałem przechodzić przez specjalne ceremonie przywitalne, których wcale nie lubię.

Bundi znane jest w całej Nowej Gwinei ze sławnej szkoły angielskiej zapoczątkowanej 6 lat temu przez tutejszego proboszcza O. Morrisson'a. Jest tu coś około 350 uczni, których trzeba przyodziać i żywić. W szkole jest zatrudnionych 5 sióstr zakonnych, 3 nauczycielki z Australii, 5 tubylczych nauczycieli. Jest tu nadto na stacji Ks. proboszcz - O. Morrisson, O. Javorsky/Słowak/, brat Dawid z Austrii, 6 tzw. Lay Missionary to znaczy ludzi świeckich z krajów, Australia, Szwajcaria, Holandia, którzy zdecydowali się pracować za darmo dla sprawy misyjnej przez 3 albo 5 lat, nadto jest tu dziesiątki  tubylców, którzy pomagają w pracy. Oprócz szkoły do Bundi należy ogromna parafia z prawie 7 tyś. ludzi, mieszkającymi w wysokich spadzistych górach i puszczach, zorganizowanymi w przeszło20 stacjach leśnych. Do najbliższej z nich trzeba iść 3 godziny, a do ostatniej 2 dni. A trzeba rzeczywiście iść, bo konie, a tym bardziej motory nie są zdolne tam dotrzeć.

Po przybyciu do Bundi zabrałem się wpierw do urządzania mego pokoju to znaczy prowizorycznego sufitu, stołu i innych koniecznych rzeczy i do studiów tutejszego języka. O. Javorsky, który pracuje tu już przeszło 10 lat chętnie mi pomagał. W pierwszą niedzielę potrzebowałem tłumacza w czasie kazania. To znaczy ja mówiłem przez jakieś dwie minuty, a potem tłumacz ku mojemu zdziwieniu niby to samo przez 5 minut. Brak znajomości języka jest wielką przeszkodą.Uczę się więc tego języka, ale nie wiem czy kiedyś będę zdolny w nim mówić. Nawet o. Javorsky ma zawsze tłumacza do pomocy. My nalegamy by przynajmniej młodzież i dzieci  nauczyły się prostego języka używanego w całej Nowej Gwinei tzw. Pidgen English. Dorośli i starzy tego języka tu w Bundi nie znają, a więc trzeba się uczyć ich języka. Gdyby było przynajmniej dosyć czasu, ale ogrom zajęć nie pozwala na uczenie się tylko języka.

Po niecałym tygodniu udałem się w pierwszą podróż misyjną. Stwierdziłem ogromną różnicę między Bundi, a Gumbi. Bundi leży we wnętrzu Nowej Gwinei w górach blisko dwóch najwyższych szczytów Mount Wilhelm, a Mount Herbert /4000 m/. W ciągu dnia jest tu ciepło, a nawet gorąco, ale noce są chłodne, a nawet bardzo zimne. Gumbi leży nad morzem, nie trzeba było tak trząść się z zimna, ewentualnie tylko w górach. Bundi jest znane z deszczów. Bardzo rzadko zdarza się dzień bez deszczu. Ludzie są tu bardziej prymitywni. Staczać muszą walkę o byt, bo jest ich tu ogromnie dużo, deszcze zmywają dobrą warstwę ziemi, urodzaje są więc marne, a tubylcy jak w całej Nowej Gwinei – nie spieszą sie, żeby się zabrać do rzetelnej pracy. Powolność daje się odczuć nie tylko w pracy, ale i w zainteresowaniu religijnym. Już w pierwszych dniach mojej wyprawy stwierdziłem, że większość ochrzczonych nie przychodzi na niedzielne nabożeństwa, a nawet nie skorzystała z sakramentów gdy przybyłem do wioski, pomimo, że ostatni raz ksiądz był tam 7 miesięcy temu. Młodzi ludzie żyją razem nawet 2,3 lata i wcale nie chcą zawrzeć ślubu, bojąc się pewnie, że przy pierwszej lepszej okazji nie będą mogli porzucić żony. Wielu katolików żyje w wielożeństwie. Dzieci ochrzczone jako niemowlęta nie przychodzą na nauki. Zresztą czego można oczekiwać od dziecka jeśli rodzice sami nie praktykują. Kościoły zaciekają. Z powodu wilgotnego klimatu, licznych deszczów słomiany dach już po paru miesiącach jest zbutwiały i potrzebuje odnowienia, ale to za dużo dla naszych ludzi. Dom w którym nocowałem nie był lepszy. Wieczorem zaczęło lać jak z cebra. Jedyną rzeczą, którą zdążyłem ocalić od przemoczenia było łóżko, które przykryłem płaszczem przeciwdeszczowym i plastykiem. Parę dni w leśnych stacjach doprowadziło mnie do przekonania, że ja tu sam wiele nie zdołam uczynić. Dla tutejszego terenu potrzeba ogromu łaski bożej wyproszonej przez Was. Proszę więc gorąco o to wsparcie, bez którego jestem tu bezużyteczny.

Pod koniec września odprawiłem wraz z innymi współbraćmi skupienie jednodniowe a 01.10 wyruszyłem na miesiąc trwający obchód stacji leśnych.

01.10 – Araratara. Szedłem prawie 4 godziny. Ludzie niewiele się interesują moim przybyciem. Wszyscy zajęci są przygotowaniem domu, sprzątaniem dróg, uprzątaniem wioski, bo wkrótce ma przybyć urzędnik państwowy wraz z milicją, której się boją. Następnego dnia czekam aż do godziny 9, lecz tylko parę ludzi przybyło do spowiedzi, a kościół jest prawie pusty. Po mszy wizytuję szkołę. Stwierdzam, że uczęszczanie jest słabe, a dzieci prawie nic nie umieją. Po obiedzie sprawdzam księgi parafialne. Wiele jest tu dzikich małżeństw, ale nikt nie przychodzi po naukę przedślubną. Wieczorem biorę katechistę do pomocy w uczeniu się języka. Następnego dnia na darmo czekam na oziębłych katolików..

03.10 – Bundikra. Niecałą godzinę oddalone od Araratara. Przychodząc widzę wszystkich mieszkańców obecnych ze względu na spis ludzi. Witam się z urzędnikiem państwowym, który właśnie opuszcza wioskę. Ale wraz z nim odchodzą także ludzie. Następnego dnia niedziela. Z tych kilkuset ludzi widzianych poprzedniego dnia, tylko kilkadziesiąt przyszło na mszę. Sprawdzam księgi, szkołę – historia się powtarza. Na darmo czekam  na oziębłych.

05.10 – Bononi. Szedłem 4 godziny z góry i pod górę, przez rzeki i rzeczki. Urzędnik państwowy przybył tu przede mną. Rzesza ludzi stoi lub siedzi u jego stóp z obawy przed karą.. Myję się w rzece górskiej. Woda przychodzi ze szczytu Mount Wilhelm, jest zimna jak lód. Udaje mi się zatrzymać dość dużo ludzi na mszę św..

07.10 – Tukaimo. Szedłem, a raczej spinałem się, a potem skakałem w dół  i forsowałem rzekę przez 3 godziny .Nie było to wcale tak źle. Gorzej by było z Tukaim do Bononi. Dom mój nie był gotowy, kazałem więc katechiście odstąpić mi swój dom. Jest to nowa stacja leśna urządzona ze względu na ludzi, którzy opuścili swe dawne ogrody i pola i osiedlają się tutaj ze względu na stosunkowo lepszą glebę. W kapliczce brak ołtarza, ale łatwo tu o parę kijów i bambusów, a więc za niecałe pół godziny ołtarz jest gotowy. Po południu gromadzę dzieci szkolne, sprawdzam księgi, słucham spowiedzi. Następnego dnia czekam dość długo, by dać wszystkim możliwość wyspowiadania się i uczestniczenia we mszy św., chrzczę czworo dzieci szybko jem śniadanie i załatwiam bieżące sprawy i wyruszam w pośpiechu do następnej wioski.

08.10 – Yandara. Szedłem coś 2 godziny. Droga nie najgorsza. Wita mnie katecheta z dziećmi szkolnymi, ustawionymi w szeregach .Ogarnia mnie dziwne wrażenie i łzy napływają mi do oczu. A więc nie wszyscy katechści są oziębli. Widać także sporą gromadkę dorosłych, którzy podchodzą by uścisnąć mi rękę. Nie brak jedzenia, wody, opału. A więc dużo zależy od katechety. Jest to jedna z większych wiosek. Potrzeba mi prawie 4 godzin na przegląd wszystkich ksiąg parafialnych. Jest już późno w nocy i coraz zimniej gdy kładę się spać. Następnego dnia spożywam zimne śniadanie przed 6 rano, gdyż o 9 chce zacząć mszę. Po mszy wizytuję szkołę. Wieczorem przychodzi przeszło 20 osób /miało się stawić 40/ w sprawach małżeńskich. Około 8 żyje z 2 lub 3 żonami. Staram się ich przekonać do rezygnacji z wielożeństwa. Innych żyjących w konkubinacie pouczam i zachęcam by zawarli ślub. Następnego dnia chrzczę 12 dzieci, po mszy rozstrzygam spory jako sędzia i udaję się dalej.

10.10 –Kindagokevi. Szedłem około 2 godzin. Na przeciw mnie wybiegł starszy mężczyzna z długą dzidą. W pierwszej chwili przestraszyłem się i szybko wzbudziłem akt żalu, ale widząc, że ci którzy szli ze mną niosąc moje plecaki, zaczęli się śmiać, udawałem odważnego i zacząłem robić znaki powitania. Tymczasem ów mężczyzna z dzidą gotową do rzucenia we wroga zaczął mnie obiegać, potem biegł w przód to znowu do tyłu, aż mnie przyprowadził do czekających na mnie dorosłych i katechety z dziećmi szkolnymi. Dowiedziałem się później, że jest to ceremonia przywitania przyjaciela, chronienia go przed wrogiem. Katecheta wita mnie specjalnym śpiewem. Jest też spora gromadka dorosłych na moje przywitanie, ale każdy siedzi na ziemi aż ja podejdę i podam rękę... O dziwo na wieczorny różaniec przyszło nawet kilku dorosłych. Dotychczas widziałem tylko dzieci szkolne, jakby religia była tylko dla dzieci. Po wysłuchaniu spowiedzi przyszedłszy do domu widzę, że dach jest dziurawy i deszcz nie oszczędził mojego łóżka. Pracuję nad książkami do 10.30, a potem kończę brewiarz i udaję się na spoczynek przykrywając się mokrymi kocami. W niedzielę rano czekając na wiernych i niewiernych robię kilka zdjęć, naturalnie także owego dziadka z dzidą. Niestety, zdarzyło mi się to po raz pierwszy, nie nastawiłem aparatu na czułość filmu, a więc z tej wyprawy nie będzie zdjęć. Po południu wykorzystam trochę czasu na uczenie się języka. Do pomocy mam magnetofon. Wszyscy proszą mnie o nagranie ich śpiewów. Co za okrzyk i oznaki radości, gdy słyszą ich własne śpiewy wychodzące z magnetofonu.

12.10 – Koi. Szedłem, tracąc prawie godzinę na robienie zdjęć, pogadanek, pouczeń, wzywania na mszę coś trzy godziny. Szło się dobrze, bo moi tragarze śpiewali podczas całego marszu. Koi jest oddalone od Bundi 12 godzin. Tu przebywał aż do Wielkanocy przez 2 lata o. Essel, ale nie mając współpracy tubylców, zwłaszcza w przynoszeniu prowiantu z Bundi prosił biskupa o przeniesienie. Ja zająłem jego miejsce, ale z poleceniem nie osiedlania się w Koi lecz w Bundi. Wszyscy trzej ojcowie mają być w Bundi, a stąd misjonować cały teren. Ludzie jednak chcieliby mieć księdza w pobliżu, nie tylko ze względów duchowych, ale i materialnych. Bowiem jedyny sklep gdzie mogą kupić jedzenie lub ubranie jest właśnie w Bundi. Jest tam lotnisko, a więc łatwiej o sprowadzenie towarów do sklepu. Ludzie chcieliby mieć ojca i sklep w Koi, powiedziałem więc by się pospieszyli i  wyremontowali drogi, by przynajmniej konno można sprowadzać prowianty. Przed pracą jednak nasi Kanacy uciekają jak przed zarazą. Dom o. Essela jeszcze nie zacieka, ale ogromny kościół ze słomianym dachem gdy tylko deszcz zacznie padać wygląda jakby wcale dachu nie miał. Emanuel który był zatrudniony przez o. Essela przynosi mi koguta jako podarunek – a podarunek w Nowej Gwinei musi być odpłacony innym podarunkiem. Jestem tu trzy dni pakując resztkę rzeczy o. Essela i nakładając na katechetę obowiązek przesłania wszystkiego do Bundi. Uczę się też języka. Raz pewien stary męszczyzna słysząc głos w swym własnym języku, przybliżył się i zaczął zaglądać do wszystkich zakątków domu, sądząc, że przecież ten człowiek, który mówi jego językiem musi się gdzieś znajdować. Nie mógł zrozumieć, że coś takiego /magnetofon/ też potrafi mówić. Na około 30 par wezwanych na nauki przedślubne stawiły się trzy.

15.10 – Ongoma. Dwie godziny oddalona od Koi. W drodze spotkałem chorego młodzieńca, którego niesiono do szpitala. Z puszczy unosił się dym. Był to jak mi powiedzieli moi tragarze dym z ofiary na grobie zmarłych przodków dla oddalenia choroby. W wiosce tej nie ma katechety, nie ma więc żadnego zainteresowania. Kaplica a zarazem szkoła zacieka, grozi zawaleniem. Ściany kaplicy zużyto na opał, z tablic szkolnych zrobiono sobie łóżka. Na mszy były tylko 34 osoby. Jak szybko zmienia się człowiek. Przed kilku laty wszyscy uczęszczali na nauki, dali się ochrzcić, a nie widząc materialnych korzyści i idąc za pokusami szatana stali się oziębłymi..

Moi kochani muszę przerwać opowiadanie, bo brak czasu. Widzicie jednak ,że teren tutejszy nie jest łatwy. Jest tu jeszcze sporo pogan ,a nowoochrzczeni stali się oziębłymi. Proście więc Boże Dzieciątko, by zlało swe łaski na naszych ludzi i by rok 1965 stał się rokiem odnowy. Niech to Boże Dziecię obdarzy Was też swoimi łaskami byście nie ustawali w spełnianiu Jego woli, ale stawali się coraz bardziej Jego przyjaciółmi i niech każdy dzień Nowego Roku upodabnia Was bardziej do Niego.

                                                                                                    

                                                                                          Bundi,08.08.1965r.     (List 16)

   Wspomniałem Wam w liście z 04.05, że udaję się w góry i lasy. A oto opis tej podróży misyjnej.

08.05 udaję się do Bononi  W drodze mijam dziesiątki kobiet i mężczyzn niosących części świń i różne inne podarki dla kupna panny młodej. Leje jak z cebra. Jedna dziewczyna kładzie kawał świniny na głowę - dobry parasol, tylko, że tłuszcz spływa na całe ciało. Następny dzień to niedziela, naturalnie połowa wioski ucztuje z rodzicami panny młodej.

11.05 - Tukuaimo. Pan Poga, mąż dwóch żon grał całą noc w karty, więc siedząc w kościele śpi. Katecheta też jest w kościele, ale jeszcze mocniej śpi.

14.05 – Karisokra  /6 godzin od Bundi /. Rodzice robią wielkie dziury w ziemi, rozgrzewają kamienie, na które kładą słodkie ziemniaki w wielkich ilościach, bo dzieci ze szkoły angielskiej przychodzą na tygodniowe wakacje. Egzaminuję dzieci do pierwszej komunii. Pytam jedno po drugim: co robisz z pieniędzmi któreś ukradł, odpowiedź: pójdę do sklepu i kupię sobie ryby w puszce. Wraz z dziećmi ze szkoły angielskiej przybyła tu jedna z naszych tubylczych nauczycielek na odwiedziny - podziwiam, że nie potrzebuje żadnych plecaków...... mieszka jak inni tubylcy. Po raz pierwszy bez naradzania się z proboszczem udzielam ślubu /każdy nowoprzybyły musi czekać trzy lata/.

16.05. - Yandera - jedna z moich ulubionych wiosek. I tym razem wszystko w porządku z wyjątkiem dawnego katechety, który wziął sobie drugą żonę. Wszystkie kobiety zachęcają mnie bym dał "w skórę " mężczyznom za granie w karty.

19.05. –Kindagokevi .Zbudowano mi nowy domek. Dano mi zaszczyt skarcenia  dzieci nie uczęszczających do szkoły. Ktoś musi ten ojcowski obowiązek spełnić.

21.05 - Koi, siedziba o. Essela, który nie mógł tu wytrzymać. Mamy tu teraz dobrego katechetę. Kościół jest pokryty nową trawą. Przez dwie godziny staram się przekonać pewnych rodziców, by nie sprzedali córki niedobremu człowiekowi. Nie mogę nic wskórać. Mówią, że pieniądze są ważniejsze.

24.05 –Ongoma. Jestem zdziwiony, sądziłem, że wioska wróciła całkiem do pogaństwa, a oto wszyscy ludzie czekają na mnie z kwiatami, dwoma kurami, z przeogromną ilością jedzenia, szkoła jest odbudowana, nowa kaplica zbudowana .Sądzę, że każdy z Was wyprosił tę wielką łaskę. Niech Wam Bóg za to wynagrodzi. Następnego dnia idę odwiedzić chorego zastępcę naczelnika, widzę siedem kurcząt bez matki, pytam gdzie ich matka "Tyś już ją zjadł". A więc zjadłem ostatnią kurę, okazuję mój żal, mówią mi jednak bym się wcale nie przejmował.

Chrzczę 6 dzieci, udzielam 4 ślubów, dopuszczam 4 dzieci do sakramentów.

26.05 - Kindarupa, leży w dolinie, jest tu gorąco jak nad morzem. Jak zwykle w tej wiosce brak materiału do zrobienia łóżka. Pewien staruszek przynosi kilka bananów i chce bym mu pomógł w uzyskaniu odszkodowania za spustoszony przez świnie ogród. Nie udaję się do Marum, bo kościół jeszcze nie ukończony.

28.05 - Bawi. W dniu poprzednim katolicy brali tu udział w ofierze pogańskiej, celem uchronienia chorego dziecka od śmierci.

29.05 -Guyebi. Oczom nie wierzę. Wioska czysta, nowa kaplica, wielka ilość jedzenia i nawet kura. Zawdzięczam to policjantowi, który przybył na trzy miesięczny urlop.

31.05 - Bogai. Tzw. doktorboy czyli sanitariusz grał w nocy w karty i utracił dwumiesięczny zarobek, zbił żonę. Cóż byś tu jako sędzia uczynił?

02,06 - Emegari. Widzę, że tutejszym luteranom nie idzie o sprawę bożą, ale o własną sławę. Wiele tu łaski potrzeba.

04.06 wracam do Bundi. Tym razem woda nie wzięła mostu ze sobą, a więc po pięciu godzinach jestem w domu.

W międzyczasie o. Morrison opuścił Bundi udając się na bardzo zasłużony urlop /po 10 latach misji/. Biskup uczynił mnie odpowiedzialnym za całą parafię i szkołę. Trosk z tym związanych nie mało. Na dodatek samolot misyjny bez którego tu nie możemy żyć wraz z pilotem o. Walachem rozbił się o skałę. Musimy płacić  duże sumy za wynajęcie samolotu od prywatnych właścicieli. Za 1000 funtów rzeczy dostarczonych płacimy 300 dolarów, jednomiesięczny zarobek, licząc tylko transport. A każdy z personelu i dzieci szkolnych chce jeść. Ufam Opatrzności Bożej.

Wasze modlitwy i ofiary jeszcze mnie nie zawiodły, a więc patrzę z optymizmem w przyszłość.

                                                                                                         

                                                                               Bundi,08.11.1965r.      (List 17)

    Upływa właśnie trzeci miesiąc od mego  ostatniego listu. Oto krótki opis mych poczynań.

13.08. przybył biskup na bierzmowanie. Razem z nim przybyli dwaj klerycy i dwie siostry tubylcze. Z okazji zwiastowania jest tu zawsze wielka ilość ludzi. Klerycy i siostry mówiły o powołaniach kapłańskich i zakonnych .Niestety z setek dzieci i młodzieży tylko ci z naszej szkoły angielskiej  tu na stacji w Bundi mogą, o ile mają powołanie, zostać kapłanami lub wstąpić do zakonu. Ponad tysiąc dzieci i młodzieży nie ma żadnej szansy, gdyż brak im dostatecznego wykształcenia.

15.08 biskup  poświęcił "council house" tzn. "Dom dla Radnych" z naszego okręgu. Bundi jest pierwszym miejscem w Nowej Gwinei gdzie  Rada Okręgowa składa się nie tylko z tubylców, ale i innych ras. Jeden z naszych świeckich misjonarzy został wybrany do Rady Okręgowej.

18.08 udałem się na wakacje do Wewak - setki kilometrów stąd. Podróżowałem samolotem, samochodem, okrętem, znowu samochodem, a ostatnie kilometry znowu samolotem. Wewak jest siedzibą - latającego lub fruwającego biskupa Arkfelda, jest on pilotem i bardzo często odwiedza swych kapłanów samolotem. Udałem się w tym roku do Wewak by choć trochę zapoznać się z innymi Ojcami i ich metodami misjonowania oraz by odwiedzić siostrę Bernadynę, która pochodzi z mojej wioski w Polsce, a obecnie ma pod sobą kuchnię /a jest dobrą kucharką/, jeździ samochodem na zakupy /raz zabrała mnie ze sobą/, a także zajmuje się dziewczętami.

08.09 rano  wróciłem do Bundi. Po południu zacząłem uczyć naszych katechetów, by oni z kolei uczyli nasze dzieci w szkołach leśnych.

17.09 odbyło się zainstalowanie naszej Rady Okręgowej. Przybyło 7 samolotów z przedstawicielami rządu różnych gałęzi urzędowych itd.. Parę samolotów przyleciało z prowiantem - świeżym mięsem, chlebem, piwem itd.. Nasz Lay missionary /misjonarz świecki/ został wybrany prezesem Rady Okręgowej. Wręczono mu mały młotek, który ma mu służyć do uspakajania wzburzonych głów.

05.10 udałem się znowu do naszych stacji leśnych i górskich. W pierwszych dwóch wioskach byłem przed rokiem w miedzy czasie był tam o.Morrison/.Wioski  te są sławne z obojętności religijnej. Nie było jednak tak źle jak się obawiałem .Gdy 07.10 przybyłem do drugiej wioski Araratara miałem już prawie wszystkich na stacji. Powodem była budowa domu. Ludzie z tej stacji leśnej mieszkają w odległości od jednej do czterech godzin marszu, na zboczu tej ogromnej góry. W tym dniu prawie wszystkie kobiety przyniosły długą trawę by pokryć dach nowego domu. Właściciel domu płacił im w postaci wielkiej uczty /kosztowało go to wiele pieniędzy/. Naturalnie dołączyłem się do uczty i powiedziałem wszystkim by przybyli następnego dnia na mszę. I rzeczywiście spora liczba ludzi przyszła.

09.10 - -po raz pierwszy szedłem z Araratary do Bononi- trwało to przeszło trzy godziny.

11.10 przybyłem do Tukusimo, które leży na zboczu największego szczytu Nowej Gwinei - Mount Wilhelm. W nocy jest tu zimno jak w lodowni. Tukusimo jest najgorsze pod względem dzieci nie przychodzących do szkoły. Spora liczba dzieci jest na "robotach" dwa, trzy dni stąd. Dzieci te były ochrzczone, ale z winy przede wszystkim ich rodziców nie przygotowane do sakramentów.

13.10 - Gogumbagu - poświęcam nową kapliczkę, bardzo piękną. Po mszy rozmawiam z białym człowiekiem. Jest on geologiem i szuka w tej okolicy różnych kamieni. Tego samego dnia wyruszam dalej do Yandara. Smutek napawa me serce kapłańskie - jedna para, która  podczas mojej poprzedniej wizyty zawarła ślub, nie żyje razem. Ona uciekła wraz z dzieckiem.

16.10 - odwiedzam Karisokra.

18.10 wracam do Bundi by wszystko przygotować na uroczystość Wszystkich św.. Jutro wyruszam znów na parę tygodni. Jestem pewny, że Wasze modły będą mi towarzyszyły.

Byłem właśnie na stacji leśnej gdy otrzymałem list z wiadomością o śmierci mojego brata Engelberta. Wokoło mnie siedziały dzieci wpatrując się w moją twarz, gdy otwierałem jeden list za drugim  czytałem co inni ludzie z dalekiego świata do mnie piszą. Nie obsmarowałem sobie twarzy i ciała błotem jak nasi ludzie to czynią, gdy ktoś bliski umrze . Nawet nie powiedziałem nic do otaczających mnie dzieci , bo by się dziwiły, że nie lamentuję. W myśli tylko pobiegłem  na Jego grób, a potem do kaplicy  gdzie w małym tabernakulum przebywał Ten,  który powołał Engelberta  do Chludowa, a teraz do siebie. Poleciłem Mu mojego brata, mamę i wszystkich bliskich, a potem wróciłem by napisać parę słów do mamy i rodzeństwa. Nie wiem kiedy listy dotarły do domu. Ja szedłem dalej od jednej kaplicy do drugiej czując, że modlitwy Engelberta są ze mną. Mam jeszcze jego ostatni list z Chludowa z 29 sierpnia, w którym pisał  jak bardzo jest szczęśliwy w klasztorze. Jestem pewny, że teraz jest jeszcze szczęśliwszy w niebie.

                                                                                                         

                                                                                       Bundi,02.01.1966r.   (List 18)

    Ucichło trochę na stacji - wprawdzie przyniesiono dziecko do chrztu, ale poprosiłem wikarego by je ochrzcił zabiorę się więc do napisania kilku słów.

Serdecznie dziękuję za życzenia  i listy gwiazdkowe .A oto kilka danych z ostatnich miesięcy.

09.11.1965 udałem się do Kurinogobu /4 godz. stąd/. Tutejsi mieszkańcy nie potrafią dobrze miejsca zagrzać. Część ogrodów mają tutaj, część w Bononi. Nie dziwi więc, że dzieci niewiele potrafią.

11.11 – Kindagokevi. Poświęcam nową kaplicę- połowa służy jako szkoła. Jest tu Maria, która uciekła z klasy 4 z Bundi. Nalegam by powróciła do szkoły albo zapłaciła za ucieczkę. Maria płacze, nie chce być wykształcona, woli żyć w lasach więc rodzice miękną i płacą za ucieczkę.

13.11 -  Koi – dawna rezydencja o. Essela. Stoi tu już parę nowych domów, a mieszkańcy chcą jeszcze więcej postawić na dawnej stacji. Przekonuję i nalegam by zostawili stację, bo może kiedyś biskup znów pośle  Ojca. Widzę jednak ich zdecydowanie: Ojca nie ma więc wybudujemy sobie naszą wioskę na tym pięknym skrawku ziemi wśród otaczających gór.

15.11 Ongoma. Tutejszy Radny Okręgowy jest wiceprezesem i chce pokazać swą władzę. Jego podwładni pracują dzień po dniu. Prawie wszystkie domy są nowe, góra zrównana. Dzieci też mają strach i są w szkole.

17.11 idę do Kindarupa po nowo oczyszczonej drodze, a więc i tutejszy radny nie pozwala swoim leniuchować. Z powodu nowych radnych prawie wszędzie widać, że ludzie znów pracują nad wyglądem wiosek i dróg.

19.11 Bawi.Tylko połowa wioski obecna. Reszta poszła do Yandara – 8 godzin drogi, skąd się ich ród wywodzi by zapłacić podatek.

20.11 Guyebi. Przekonuję godzinami tutejszego radnego, który sądzi, że jest ważniejszy od okręgowego urzędnika państwowego, żeby  się za bardzo nie mieszał w sprawy naszej szkoły i katechety.

22.11 Bogai. Tutejsi Luteranie chcą bym nakazał zburzyć kościół i szkołę, i wybudował je poza wioską, gdyż oni chcą wybudować swoje domy i kościół we wiosce. Mówię jednak, że to ziemia dawno kupiona więc i kościół i szkoła zastaną.

24.11 próbuję iść nową drogą do Kuraini. Była to chyba najgorsza podróż. O mało sobie nóg nie połamałem schodząc prawie pionowo w dół ponad tysiąc metrów, a potem wspinając się prawie dwa tyś. Metrów w górę.

25.11 Mangukro. I tu się buduje .Zabudowano już prawie naszą całą zakupioną ziemię. Robię wielki hałas, że zburzę wszystkie domy  jeśli nie postawią szkoły na bardzo dogodnym miejscu /tu w górach trudno o skrawek prostej ziemi/

27.11 wracam do Bundi. Małe dzieci na mój widok  biegną do mnie i krzyczą w niebogłosy. Myję się porządnie i zmieniam brudną odzież.

Czekają stosy listów – wiele z rachunkami, które trzeba zapłacić. Dwa dni poświęcam na pisanie listów do moich dobrodziejów ze wszystkich stron świata /wielu z nich czekało pól roku/.Zaczynam pracować nad książkami parafialnymi /po zwiedzeniu całej parafii trzeba miesiąca żeby doprowadzić księgi do porządku, zwłaszcza z powodu zmiany miejsca zamieszkania – nasi ludzie potrafią wędrować!!!/

13.12 wyruszam znów, tym razem tylko na parę dni. Dwa dni przebywam w Yaikoro. Katolicy tutejsi oziębli prawie zupełnie. Nie udaję się nawet do Omgizi, gdyż kaplica grozi zawaleniem.

15.12 Dagambaru. Z początkiem roku szkolnego było tu 30 dzieci, obecnie jest tylko 12-reszta powędrowała do innych miejsc.

16.12 wracam do Bundi, pracuję do późna w nocy by doprowadzić księgi parafialne do porządku. Niestety nie zdążyłem.

19.11 Przybywa 400 dzieci ze stacji leśnych by przez tydzień pracować na stacji głównej przed Gwiazdką. Codziennie egzaminuję dzieci do pierwszej komunii. Z ponad setki dopuszczam tylko 20, inne nie znają najważniejszych do zbawienia prawd wiary.

22.12 Przybywa ponad 500 dzieci i dorosłych z okazji Gwiazdki. Mamy wiele spowiedzi, spraw i problemów do rozwiązania. W noc gwiazdkową nie pada za bardzo. Kościół jest pełny.W pierwsze i drugie święto drzwi się nie zamykają. Każdy przychodzi ze swymi bolączkami. Teraz mam tylko dwa tygodnie. Muszę doprowadzić księgi rachunkowe i parafialne do porządku, a zwłaszcza spisy /2000 uczni/ na nowy rok. Za dwa tygodnie przybędą katecheci na dwa tygodnie nauki, a potem muszę znów iść do lasów.                                                                                    

—————

Powrót