Z Myślenic do Oceanii
Dzięki uprzejmości jednego z naszych Czytelników, nawiązaliśmy kontakt z misjonarzem ojcem Włodzimierzem Małotą ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy w Krakowie, absolwentem Liceum Ogólnokształcącego im. Tadeusza Kościuszki w Myślenicach (klasa IV A 1986-1990), który od marca 2009 roku przebywa w Papua New Guinea i tam jest proboszczem w trzech parafiach misji katolickich w górach Goilala. Ksiądz bardzo chciał podzielić się swoimi przeżyciami jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia, jednak z powodu burzy cała okolica nie ma prądu (tak jest do tej pory!) i list dotarł do nas dopiero tradycyjną drogą…
List z Papui Nowej Gwinei
Fatima Catholic Mission Station Goilala Mountains Listopad 2009, początek pory deszczowej
Przede wszystkim, najserdeczniejsze pozdrowienia z Fatimy – katolickiej misji w sercu gór Goilala, w jednym z ostatnich zakątków Papui Nowej Gwinei odciętych kompletnie od reszty świata. Skoro piszę te słowa do Was, to znaczy, że żyję… i mam się dobrze. I tak właśnie jest. Z Bożą pomocą przebrnąłem jakoś przez pierwsze miesiące proboszczowania i – jak żartuję z parafianami – jadę już na drugim biegu.
Zanim zacznę opowieść o ostatnich miesiącach, pragnę wpierw wyrazić moją wdzięczność za Wasze wsparcie. Nade wszystko dziękuję za modlitwę, bo bez dopływu tej duchowej energii, misja nie mogłaby się rozwijać. Dziękuję za każde westchnienie do nieba, w którym polecacie mnie i misje w Woitape Bożej opiece. Dziękuję za pamięć w listach i mailach. Maile mogę odebrać raz na parę miesięcy… ale listy docierają w miarę regularnie. Raz dostałem… 6 kg listów. Ale było radości i czytania… No i dziękuję za pomoc materialną. Każdy grosz to znaczący wkład w odbudowę stacji misyjnej. Dzięki Waszej ofiarności tempo odbudowy zaskakuje wszystkich, którzy znali misje z czasów, gdy nie było tam księdza. Gdy pokazuję aktualne zdjęcia, często pytają: „A to, gdzie jest zrobione?”. „W Woitape”. „W Woitape???”. I cmokają z niedowierzania. Nie byłoby takiej reakcji, gdyby nie Wasza hojność, za którą raz jeszcze dziękuję. Bóg zapłać.
Co się dzieje w Fatimie? Oj, dzieje się… przede wszystkim staram się odbudować system duszpasterski, który w ciągu ostatnich 20 lat bez stałej obecności księdza legł w gruzach. Udało mi się ustanowić system regularnych wizyt duszpasterskich do wszystkich wiosek, na razie w parafii Woitape.
Pozwala to wiernym, zwłaszcza starszym i chorym, mieć stały i regularny dostęp do sakramentów świętych. W każdy czwartek, wcześnie rano, pakuję plecak i ruszam w góry. Dzięki tym czwartkowym systematycznym wyprawom udało mi się w końcu doliczyć ile mam wiosek w parafii. W kwietniu myślałem, że 4… a teraz okazuje się, że 17. Prawdopodobnie 17. Co najmniej 17. Bo wciąż odkrywam nowe… Jeszcze nie byłem we wszystkich. A przecież mam jeszcze 2 parafie. I to dużo większe niż Woitape. Prawdopodobnie będę potrzebował roku lub dwóch lat, żeby rzeczywiście „odkryć” wszystkie wioski w górach i w buszu. Ogrom pracy…, który czasami mnie przeraża. „Jak jeden człowiek może to wszystko zrobić?”… I w duszy brzmi odpowiedź: „Spoko… wystarczy Ci mojej łaski…”.
W samym Woitape, w doskonałym miejscu, tuż przy lądowisku, odzyskaliśmy niewielką katolicką posiadłość ze zrujnowanym domem. Szybko doprowadziliśmy ją do jakiego takiego ładu i już 13 sierpnia odbyło się tam jedno z naszych comiesięcznych nabożeństw fatimskich. Teraz, co środę, jest tam rano Msza św., a po niej wspólna praca przy przebudowie tej ruiny
na kaplicę pw. św. Wincentego a Paulo. Warto zaznaczyć, że ta przyszła kaplica znajduje się w środku tej części Woitape, która jest niemal w całości zamieszkała przez członków różnych pseudochrześcijańskich sekt. Czterometrowy krzyż, którym w Wielki Piątek wzgardzili, stoi teraz w samym sercu Woitape. Stoi i kruszy ludzkie serca. Z sześciu sekt, jakie zastałem w Woitape, dwie już nie istnieją. Poniedziałek i wtorek to czas dla mnie na misji. Przez ostatnie 20 lat, gdy w Woitape nie było księdza cała infrastruktura dramatycznie podupadła. Niektóre budynki nadają się tylko do rozbiórki. I niektóre z nich już rozebraliśmy. Trochę desek i blachy, które udało się z nich odzyskać w stanie nadającym się do użycia przydało się do naprawy reszty. Tak dla przykładu, drewno i blachę z szop dla krów użyliśmy do przedłużenia dachu dawnego konwentu sióstr, w formę niewielkiej werandy. Było to konieczne, bo deszczówka prawie kompletnie zniszczyła jego frontową ścianę. Teraz weranda jest moim i moich gości ulubionym miejscem w czasie codziennej ulewy. Cały świat dookoła moknie, a pod werandą sucho i przytulnie. Konwent wymaga jeszcze wiele pracy. Nie ma toalety ani prysznica. Niektóre słupy, na których budynek jest usadowiony nie wytrzymały, budynek się zapada i rozpada. Okna się nie otwierają, a drzwi nie domykają. Czekamy na kolejną dostawę cementu z kopalni złota w Tolokumie; gdy przyleci śmigłowcem, jedną z pierwszych prac będzie zabetonowanie podstaw pod nowe słupy, a potem próba dźwignięcia całej chałupy i wyprostowania jej mniej więcej do poziomu. Gdy chata będzie miała nową solidną podstawę, będziemy mogli zająć się zrujnowanymi przez świnie i krowy toaletami i prysznicami w przyziemiu konwentu.
Z konwentem sióstr wiąże się jak dotychczas największe wyzwanie w reorganizacji parafii, jakiemu musiałem sprostać. Gdy ostatni proboszcz opuścił misję w 1990 roku, opieki nad misją podjęła się jego kucharka. Sprowadziła na misje swoich krewnych i zajęła się parafią… w taki sposób, że po 20 latach poczuła się jej właścicielką. Kolejni biskupi mieli poważne kłopoty, by parafię „odzyskać”. W końcu, w 2009 roku udało się. Z Bożą pomocą, dyplomatycznie ale bardzo stanowczo, pożegnaliśmy się z Isabel. Do ostatniej chwili, gdy już miała w ręce parasol i klucze konwentu, wciąż próbowała wymusić ogromną pieniężną rekompensatę. Nigdy nie byłem w tak trudnej sytuacji dotyczącej spraw Kościoła i parafii. Skończyło się na oddaniu jej całego stada krów, jakie zostało po tych 20 latach, a które należało niegdyś do parafii. „Straciliśmy” 40 krów, ale za to Fatima Catholic Mission Station jest z powrotem w rękach biskupa… Piątek i sobota to dzień wspólnej pracy przy budowie kościoła oraz ujęcia wody z małą elektrownią wodną. W budowie nowego kościoła jesteśmy na etapie betonowania słupów, na których kościół będzie posadowiony. Budujemy kościół 15x12 metrów. Z kościołem będzie zintegrowany „hall” o takich samych wymiarach. Obecnie nie mamy wystarczająco dużego zadaszonego miejsca na wszelkiego rodzaju aktywności parafialne, od spotkań począwszy na projekcji religijnych filmów czy nawet wspólnym posiłku skończywszy. „Parish hall” będzie takim miejscem – centrum życia wspólnotowego społecznego w Fatimie i okolicy. W przypadku większych religijnych uroczystości, ściana dzieląca „hall” od kościoła będzie częściowo rozsuwana, powiększając przestrzeń dla uczestników celebracji. Poważnej pomocy w budowie udzieliła nam kopalnia złota w Tolokumie. Ona też jest kompletnie odcięta od świata. Wszystkie zapasy są przewożone w środek buszu wielkimi rosyjskimi śmigłowcami.
W maju udało mi się przedrzeć do kopalni. Byłem pierwszym księdzem, który dotarł do kopalni od tej strony. Wyprawa okazała się bardzo owocna. Dyrektor kopalni, Kanadyjczyk, katolik, obiecał nam pomoc: 4 tony cementu z zapasów kopalni. Pierwsza tona już dotarła. W wigilię Narodzenia NMP na łące przy misji wylądował śmigłowiec z 25 workami cementu. Wystarczyło na 2 miesiące pracy i na 2/3 słupów, na których kościół będzie posadowiony. Jeśli pozostałe 75 worków dotrze, będziemy mieć cement na słupy wszystkich budynków, które na misji chcemy odbudować i wybudować. Drewno mamy w lesie. Gwoździe i farbę ściągnie się samolotem z Port Moresby. To, co jest niezwykłe, to zaangażowanie ludzi w budowę i odbudowę misji. Fatima w tym sensie stała się ewenementem w skali diecezji. Tłumy parafian, dorosłych i dzieci przychodzą do pracy. Każdy coś dłubnie, przeniesie, pomiesza ... i praca idzie naprzód. Oczywiście, życie misji to przede wszystkim wymiar duchowy. To jest mój paradygmat, na którym od początku „odbudowuję” Fatimę. „Jeśli Fatima będzie tętnić modlitwą i życiem duchowym, cała reszta też się stanie”. Powtarzam tę formułę w tej czy innej wersji prawie codziennie.
Rano, jeszcze zanim słońce zaglądnie do naszej doliny, w Fatimie rozlega się dzwon. Sześć uderzeń… szósta rano. Nie zapominajmy, że ludzie w Goilala nie mają poczucia czasu, bo nie mają zegarków, więc głos „Notre Dame de Fatima” jest ich punktem odniesienia w czasie. Kilka minut później zaczynają się zjawiać pierwsze dusze na poranny pacierz i Anioł Pański. Trochę te dusze trzęsą się z zimna, bo biednie odziane, prosto z szałasu od ogniska, słońce jeszcze za górami, a temperatura między 0oC a 5oC. Ale przychodzą, by zacząć dzień znakiem krzyża i krótką modlitwą. Gdzieś między jedną a drugą „Zdrowaśką”, słońce wychodzi zza gór i wkrada się do kościoła przez małe okno. Mówię wam… wspaniały moment w życiu Fatimy.
Po wspólnym pacierzu, czas na prywatną modlitwę. Wracamy do kościoła wieczorem na Mszę św. i codzienny Różaniec. Po całym dniu ciężkiej pracy, jakże dobrze jest usiąść u stóp „Mamy” i złożyć w Jej ręce wszystkie troski. Nowością w Woitape są nabożeństwa fatimskie. Czujemy się odpowiedzialni za to, by przesłanie Matki Bożej dotarło do wszystkich. Na razie w skali naszej parafii, poprzez procesje różańcowe z różnych wiosek do głównej stacji misyjnej. W przyszłym roku chcemy zaangażować sąsiednie parafie, zapraszając ich na dwudniowe nabożeństwo, zapewniając im nocleg i wyżywienie. Na wezwaniu Matki Bożej z Fatimy do modlitwy różańcowej budujemy tożsamość naszej parafii. Dużą pomocą w tej katolickiej formacji są niedzielne wieczorne projekcje filmów religijnych. Po Różańcu rozwieszamy prześcieradło w prezbiterium, odpalamy niewielki generator, podłączamy sprzęt audio i video – najtańszy, jaki udało się kupić w Port Moresy… i zaczyna się multimedialna katecheza. Kościół pęka w szwach, bo przychodzą nie tylko katolicy, ale też ci, którzy w latach „bez księdza” przeszli do sekt. Teraz wracają… wielu na razie na film, ale niektórzy też na dobre. Niestety, nie brakuje – jak to w życiu – wydarzeń smutnych i nieoczekiwanych. Takim wydarzeniem była katastrofa samolotu, którym lataliśmy do Port Moresby i z powrotem. Zginęła para pilotów i 11 pasażerów. Tego dnia przylecieli rano, do Woitape, wrócili do Port Moresby i podczas drugiego lotu w góry, w bardzo trudnych warunkach pogodowych rozbili się o zbocze góry. Specjalna grupa poszukiwawcza z Australii potrzebowała kilku dni zanim znalazła miejsce katastrofy w buszu. Tragedia ta bardzo mnie dotknęła, bo w marcu właśnie z tą parą pilotów przyleciałem pierwszy raz w Góry Goilala.
Poważnym ciosem dla misji był „wyczyn” nauczycieli naszej katolickiej szkoły. Z pomocą skorumpowanych urzędników ze stolicy, otworzyli bezprawnie nowe konto szkoły, przejęli rządową subwencję, rozkradli ją i przepili w Port Moresby w kilka dni. Musiałem w trybie pilnym lecieć do miasta. Nauczyciele zostali zwolnieni, a szkoła zamknięta, aż do nowego roku szkolnego. W tym sensie, ten rok dla dzieci i młodzieży w Woitape i okolicy jest stracony. Kolejny rok… i już kilkanaście takich lat. Używając wszelkich znajomości, umiejętności, prośbami i groźbami, próbuję teraz otworzyć szkołę na nowo. By się to mogło powieść, potrzebuję nowych nauczycieli, muszę odzyskać dyscyplinarną kontrolę nad nimi i realną kontrolę nad rządową subwencją, za którą normalnie kupuje się dzieciom książki, zeszyty, długopisy… wszystko.
Liczyłem, że jakimś wsparciem w odbudowie misji będzie Thomas, kandydat do naszego Zgromadzenia. Niestety, dosyć szybko „wysiadł”. Po sześciu tygodniach w górach, owszem na wysokich obrotach – muszę szczerze wyznać, musiałem go wysłać do szpitala w Port Moresby. Mieliśmy przy tym szczęście w nieszczęściu. Po jego wylocie nie dało się lądować w Woitape przez 2 tygodnie. Gdyby wtedy nie poleciał… byłoby niewesoło. Od kilkunastu tygodni żyjemy pod presją epidemii cholery w Papui Nowej Gwinei. Jesteśmy w górach Goilala otoczeni przez cholerę już ze wszystkich stron. Śmiertelne przypadki zostały oficjalnie stwierdzone już we wszystkich sąsiednich prowincjach. W Goilala jeszcze nie… ale tylko dlatego, że nie ma kto ich stwierdzić. Cała rządowa administracja – wybrana czy mianowana – siedzi w Port Moresby i cieszy się miejskim życiem, nie przejmując się tym, co dzieje się w górach. Od jakiegoś czasu mamy w okolicy śmiertelne przypadki z objawami cholery, tak wśród dorosłych jak i dzieci. Kilkugodzinna biegunka nie do opanowania… i śmierć z odwodnienia. Niewiele możemy pomóc, bo nawet nie mamy żadnego połączenia, żeby wezwać pomoc czy poprosić o przesłanie lekarstw.
Z tymi smutnymi wydarzeniami mieszają się radosne… nie jestem na misji sam. Mam kilka zwierzaków. Zaczęło się od kurczaków. Aktualnie mam 3 kury i koguta. I wciąż pracuję nad dietą, która sprawi, że kury regularnie będą znosić jajka. Mam dzikiego strusia – cassovary. Przynieśli mi go, gdy miał może kilka dni. Nie jadł samodzielnie ani nie chodził. Przez pierwsze tygodnie musiałem go karmić i poić. Może dlatego teraz chodzi za mną wszędzie jak za swoją „mamą”. Rośnie jak na drożdżach… zaczynał od dwóch truskawek dziennie, teraz wcina dziennie kilka bananów. Mam też parę cus-cus. To nocne zwierzątko wielkości kota. Doskonale się wspina wszędzie z pomocą ogona. Samica ma kieszeń na „malucha”, jak kangur. Cus-cus śpią gdy my działamy… i działają, gdy my śpimy. Tym sposobem Fatima jest pełna życia nawet nocą. Czasami moje zoo się powiększa o kilka zwierzątek, bardzo małych i trudnych do złapania… Bywa, że z podróży pastoralnej przynoszę pchły. 2-3 dni polowania… i można spać spokojnie. Wreszcie… grzyby. Ku mojemu wielkiemu miłemu zaskoczeniu odkryłem, że góry Goilala to raj dla grzybiarzy. Sezon zaczął się z pierwszymi deszczami w październiku. Parafianie zaczęli mi znosić na misję duże ilości „prawdziwków”, „opieniek”, „kozaków”, itp. Piszę ich nazwy w cudzysłowie, ale często nie tylko smakują jak nasze, ale i wyglądają niemal tak samo. Trochę mnie też sezon grzybowy zaskoczył. Miałem tylko kilka słoiczków po dżemach i litr octu. Więc marynowanych w tym roku będę miał niewiele, ale za to dużo suszonych.
Byłbym zapomniał… hydro (czytaj: „hajdro”)… czyli mała… albo raczej „bardzo mała” elektrownia wodna. Pod jedną z walących się ruder, jakie zastałem na misji, odkryłem koło wodne. Kiedyś, jakieś 30-40 lat temu, pierwsi misjonarze mieli tam mały tartak i warsztat. Koło wodne było w dość dobrym stanie. W dużo gorszym stanie był kanał doprowadzający wodę z gór, tę samą wodę, której w stacji używamy do mycia, picia i gotowania. Kanał kiedyś kończył się zgrabnym ujęciem wody do tartaku i do misji.
Po 30 latach z ujęcia została kałuża. Z pomocą Zgromadzenia udało nam się już tę kałużę na nowo zamienić w ujęcie wody. I pracujemy już nad odbudową kanału, a na miejscu tartaku nad małą elektrownią wodną. Różnica poziomu między ujęciem a kołem wodnym jest około 12 metrów. Z fachowych obliczeń wynika, że przy optymalnym przepływie wody, możemy na kole wodnym zamontować generator o mocy 3 kW. To niewiele, ale dla misji prawie w sam raz. I to będzie ogromny postęp w życiu misji i ogromny atut w działalności duszpasterskiej. Takie zwyczajne dla Was, a niezwykłe dla nas rzeczy… jak wieczorna Msza św., czy nabożeństwo w kościele po zachodzie słońca… Gotowanie na kuchence elektrycznej… zamiast na ognisku. A dzieci w szkole będą mogły się uczyć co to jest „prąd” i jak on „działa”. Prąd będzie miał też na misji inne bardzo ważne zastosowanie: system łączności z resztą świata, a konkretnie z wybrzeżem i Port Moresby. Na dzisiaj jesteśmy kompletnie odcięci. Nie wiemy, co się dzieje w świecie, i – co gorsze – świat nie wie, co się dzieje u nas. I niekiedy, jak wspomniałem, ten brak łączności można przypłacić zdrowiem lub nawet życiem i dotyczy to także samego misjonarza. Gdy z naszego hydro popłynie prąd 24 godz. na dobę, stworzy to doskonale możliwości, by się z wybrzeżem połączyć przez radio czy nawet, w nadzwyczajnych wypadkach, przez satelitę. Właśnie w tej sprawie zwracam się do Was z prośbą. Pomóżcie wyposażyć naszą misję w nadajnik i odbiornik radiowy oraz w system satelitarny. Wbrew pozorom, nie jest to bardzo kosztowny sprzęt, jednak przekraczający nasze możliwości. Zaczniemy od radia z odpowiednim masztem i anteną, tak by się włączyć w system łączności jaki mają na wybrzeżu. Może wystarczy też na talerz satelitarny i telefon… Za każdy grosz już teraz bardzo serdecznie dziękuję!
Kończę mój list życzeniami. Mam nadzieję, że listonosz zastuka do drzwi Waszych domów jeszcze w okresie Bożego Narodzenia. Zatem, niech Nowy 2010 Rok będzie naznaczony obecnością Boga w Waszym codziennym życiu, w pracy i wypoczynku, wtedy gdy wiatr dmie w żagle, i wtedy gdy dmucha piachem w oczy. Bóg stał się Człowiekiem, by być jednym z nas, by być z nami, by być zawsze pośród nas. Czegóż więcej może pragnąć chrześcijańska dusza… być blisko Boga. Teraz i zawsze. Tego życzę Wam i Waszym bliskim na Święta i na każdy dzień Nowego Roku.
Ksiądz Włodzimierz Małota CM
—————