2014-04-09 17:15

Zygmunt Szmidt-napad-1992

O. Zygmunt w 1992 r. Pracował w Prowincji Wewak, (w parafii Ulupu). W niedzielne popołudnie, 29 marca jechał samochodem z Ulupu do Wewak z ks. Piotrem Czerwonką, Pallotynem, który był wtedy u Zygmunta na wprowadzeniu, bo co dopiero przyjechał do PNG. Jechali (...) na pożegnanie Jana Szwedy, który odlatywał na urlop do Polski a potem na studia do Manili. (...) Za Yangoru dogonił ich jadący z dużą szybkością samochód, który po wyprzedzeniu ich zajechał im drogę (...). Zygmunt pamiętał, że wcześniej widział ten samochód stojący przy drodze. Jeden z napastników stojących na pace samochodu rzucił kamieniem w przednią szybę samochodu o. Zygmunta. Kamień rzucony z dużą siłą uderzył o. Zygmunta w lewe ramię, zdążył tylko odchylić głowę. Krwawił, otworzył drzwi samochodu i chciał wysiąść, ale wtedy ktoś kluczem do odkręcania koła samochodu uderzył go kilka razy w głowę. Wywleczono go z samochodu do rowu. Bito i kopano. Napastnicy zabrali ich samochód i odjechali. O. Zygmunt pamięta jakieś krzyki ludzi, pamięta, że ktoś polewał go wodą. O. Piotr był sparaliżowany ze strachu. Nie bili go, ale był przerażony tym co się stało. O. Zygmunt nie mógł wstać. Po pewnym czasie od strony Wewak nadjechał samochód, żółty Landcruiser. Zatrzymali go i prosili aby ich zawiózł do Wewak, do Wirui, zapewniając, że biskup na pewno mu zapłaci za tę przysługę. Kierowca zgodził się, zawrócił samochód, załadował ich i ruszył w kierunku Wewak. Ujechali może jakiś kilometr kiedy zatrzymali ich ludzie na drodze i powiedzieli Zygmuntowi, że jego samochód jest tu niedaleko w bocznej drodze. Napastnicy jechali w wysokiej trawie i uderzyli w pień drzewa, którego nie zauważyli. Zostawili wtedy samochód i uciekli. Kierowca podwiózł tam Zygmunta. Kiedy Zygmunt zobaczył swój samochód, jakby przybyło mu energii. Pamięta, że do samochodu wciągnął się na rękach. Pamięta, że kluczyk był w stacyjce, choć zgięty. Postanowił jechać do Wewak. O. Piotr widząc Zygmunta zakrwawionego i półprzytomnego za kierownicą nie chciał wsiąść do samochodu, bał się. O. Zygmunt mówił mu – wsiadaj, musisz wsiąść, w końcu na niego nakrzyczał i zmusił do posłuszeństwa. Pokonując wielki ból uruchomił samochód i pojechali do Wewak. Zygmunt nie pamięta drogi. Pamięta, że patrzył na drogę przez dziurę w przedniej szybie wybitej kamieniem, bo reszta szyby tworzyła gęstą pajęczynę pęknięć. Mieli do przebycia około 70 km. Jakimś cudem dojechali. Zygmunt zajechał przed dom misyjny od strony jadalni. Z domu wyszedł brat Mathew Bouten, werbista, zawodowy pielęgniarz. Podbiegł też brat z lokalnego zgromadzenia braci Serca Jezusa. Zygmunt pamięta, że ten lokalny brat ściągnął mu wtedy z ręki czerwony zegarek, który lubił,  a który potem już nigdy do niego nie wrócił. Potem pamięta, że znalazł się w szpitalu. Urazy były straszne. Połamane kości czaszki, w wielu miejscach złamane szczęki, połamane żebra, urazy na całym ciele. W tym szpitalu odwiedziła go siostra o. Jana Szwedy, SVD, która jest zawodowa pielęgniarką, a która w tym właśnie czasie przebywała w PNG – Gabi. Gdy zobaczyła o. Zygmunta – jego stan, była przerażona. Powiedziała, że już nigdy nie przyjedzie do tego kraju. W szpitalu w Boram w Wewak przewiercono mu czaszkę aby odprowadzić krew i zmniejszyć ciśnienie na mózg. Lekarz stwierdził, że nie ma zagrożenia życia i Zygmunt nie musi być wysyłany do Australii. Przełożony Districtu werbistów o. Eddie Baur oraz Brat Mathew Bouten starali się jednak go wysłać ale załatwiali to powoli, nie chcąc otwarcie działać wbrew lekarzowi. Janek Szweda był wtedy członkiem rady dystryktu w Wewak i rozmawiali o tym na radzie. O. Adam Kruczyński SVD, który pracował wtedy w Marienberg, po przyjeżdzie do Wewak nalegał, aby natychmiast przewieziono o. Zygmunta do Australii. O. Adam się zdenerwował. Walczył jak lew i podniesionym głosem, grożąc palcem przed nosem przełożonego Dystryktu krzyczał, że trzeba ratować życie misjonarza. Że żadne pieniądze nie są tu ważne. Krzyczał, że gdyby o. Zygmunt był Amerykaninem lub Niemcem dawno już byłby w szpitalu w Australii, a że jest Polakiem to ma umrzeć! (Krótko wcześniej o. Paul Blazig, niemiecki werbista miał wypadek samochodowy i przełożeni natychmiast wysłali go do Australii). Jego desperacja przyniosła efekty. Zgodzili się. Po pięciu dniach od napadu O. Zygmunt został przewieziony samolotem do Australii, i znalazł się w szpitalu w Sydney. Po przeprowadzonych tam badaniach lekarze byli zszokowani. W PNG w ogóle nic mu nie robiono, podawano mu tylko leki przeciwbólowe. Pokazywał mu potem lekarz z jakim rozpoznaniem w PNG został przywieziony do Australii. Jego licznych urazów nawet nie wykryto w PNG. Napisano uraz głowy, a miał wiele innych. Nie przeżyłby w PNG, nie miał szans. W Mater Hospital w Sydney ściągnięto z urlopu specjalistę od urazów czaszki, bo żaden z obecnych tam wtedy lekarzy nie chciał się podjąć tak skomplikowanej operacji. Po wzmocnieniu go lekarz ten wyjaśnił mu, że konieczne będzie przeprowadzenie licznych operacji. Organizm nie wytrzymałby tego jednorazowo. Postanowiono zacząć od kości czaszki. Operacja była skomplikowana ale się powiodła. Włożono mu płytkę platynową. Liczne były ubytki i odłamki kości czaszki, cudem nie został uszkodzony mózg. Potem była chirurgia szczękowa. Drutowano mu kości żuchwy, rozwiercano dziąsło pomiędzy każdym zębem, drutowano. Bolało potwornie. To było straszne – mówi o. Zygmunt – na głowie czerep, szczęka jak w kagańcu. Początkowo karmiono go wyłącznie kroplówkami, później przez słomkę. Był głodny, wszystko go bolało, nie mógł w ogóle spać. Z bólu tarzał się. Obecność ludzi nie pozwalała mu niekiedy na to. Gdy pozdejmowano mu drutowania nadszedł długi czas rehabilitacji. Okazało się, że nie może wstać. Czuł bezwład nóg. Przewracał się. Strasznie bolała go wątroba. Mdlał. Kiedyś szedł trzymając się ściany korytarza, ale po kilku krokach upadł. Szedł jakiś starszy człowiek – zatrzymał się przy nim, pomodlił i poszedł. Nie wezwał pomocy. Leżał tak długi czas zanim ktoś przyszedł i pomógł mu. Gdy zbadano mu krew – była żółta. Od leków i takiego żywienia. Lekarze leczyli go w zakresie swoich wąskich specjalizacji, nikt jakoś nie pomyślał o nim w całościowo. Natychmiast przeprowadzono transfuzje krwi. Powoli powracał do zdrowia. Leczenie go pochłaniało ogromne pieniądze, więc po koniecznych zabiegach wypisywano go ze szpitala, przebywał w domu zakonnym. Wożono go na zabiegi. Kiedy już wydawało się, że wszystko jest w porządku dostał jeszcze ataku kamieni żółciowych. A zatem kolejna operacja i rekonwalescencja przedłużyła jego pobyt w Australii o kolejny miesiąc. W tym czasie wygasła ważność wizy australijskiej, miał wizę do Australii na leczenie na 3 miesiące, ale na podstawie opinii lekarza udało się ją przedłużyć. Teraz już mógł lecieć na urlop do Polski. Zygmunt dostał bilet na samolot do Polski. Paszport włożył w kieszeń, nawet go nie oglądał. Ruszył. Leciał samolotem z Australii przez  Singapur, Frankfurt do Warszawy. W Singapurze miał dużo czasu na przesiadkę. Usiadł na lotnisku w fotelu i zasnął. Obudził się kilka minut przed odlotem samolotu, ale wejście do samolotu było już zamknięte. Musiał czekać na jakiś lot z wolnymi miejscami. Chodził, dowiadywał się. To trwało długo. W końcu któregoś dnia słyszy, że przez megafony mówią jakieś nazwisko podobne do jego ale w sposób zniekształcony. Poszedł do informacji zapytać czy to o niego chodzi. Dowiedział się, że tak, że jest miejsce w I klasie, bo ktoś zrezygnował z lotu. O. Zygmunt powiedział, że nie ma pieniędzy na dopłatę. Gdzieś podzwoniono i powiedziano mu, że może jechać na swój bilet. –To była jazda, wspomina o. Zygmunt, nigdy tak nie leciałem. Komfortowe miejsce. To był samolot Lufthansy. Gdy dowiedzieli się, że mówię po niemiecku – to już w ogóle obsługa była bardzo uprzejma. Spałem prawie całą drogę. Obudzono mnie na posiłek, który powinienem zjeść przed wylądowaniem.

W związku z tym spóźnieniem wyniknął rodzinny temat. Uprzedził rodzinę, że przylatuje z PNG podając dzień i godzinę przylotu do Warszawy. Chcieli przyjechać na lotnisko, chciały jechać też dzieci, wiec wzięli autobus. Pojechali wielką grupą. Gdy przyleciał planowy samolot – o. Zygmunt nie wysiadł. Nikt im nie powiedział dlaczego. Czekali, martwili się, w końcu wrócili do Czerska. Gdy o. Zygmunt dotarł do Warszawy nikt na niego już nie czekał. Udał się do domu werbistów. Tam spotkał o. Adama Kruczyńskiego. Chcieli o. Zygmuntowi dać na pociąg pieniądze, o. Adam nalegał, aby mu dali taksówkę do Czerska. Po dłuższej dyskusji dali mu na taksówkę na dworzec PKP. O. Adam jechał z nim. Powiedział taksówkarzowi, gdzie ma jechać. O. Adam rozmawiał z Zygmuntem w języku pidgin, a taksówkarzowi rzucał tylko krótkie informacje gdzie ma jechać. Gdy dotarli do Czerska – taksówkarz został opłacony i zaproszony na obiad. Przyznał się, że całą drogę bał się, czy go gdzieś nie wywożą. W Polsce o. Zygmunt leczył się dość długo, m. in. na uszy. Spotkał ludzi dobrej woli, którzy mu pomogli, lekarzy, którzy okazali mu serce. Pojechał potem na 6 miesięczny kurs odnowy do Nemi pod Rzymem. Po roku miał się stawić do szpitala w Brisbane w Australii na kontrolne badania. Próbował załatwić wizę do Australii jeszcze we Włoszech, ale dostał odpowiedź odmowną. Po powrocie z Włoch do Polski próbował jeszcze załatwiać wizę w Warszawie ale znów dostał odpowiedź odmowną. Zygmunt jest przekonany, że w systemie komputerowym musiała być adnotacja, że przedłużał tę wizę na trzymiesięczny pobyt. Z Polski poleciał zatem przez Manilę prosto do PNG. Wrócił do Ulupu, na te samą placówkę misyjną, na której poprzednio pracował. Długo jednak tam nie był, bo okazało się że nie ma już sił na pracę w buszu. Przeniesiono go do łatwiejszej parafii w Dagua, na wybrzeżu, niecałą godzinę jazdy na zachód od Wewak. Na badania kontrolne do szpitala w Brisbane w Australii trafił dopiero po dwóch latach kiedy to już bez przeszkód przyznano mu wizę. W 1998 ze względu na zdrowie przeniósł się w góry, gdzie jest łagodniejszy klimat. Pracował przez trzy lata w Kerowagi w diecezji Kundiawa. Potem prezydent uniwersytetu o. Jan Czuba zaproponował mu pracę kapelana. Przyjął propozycję i kolejne trzy lata spędził w Madang. Obecnie pracuje w Goroka, na spokojnej parafii w Kefamo. Sprawców napadu na o. Zygmunta ustalono. Miała być sprawa sądowa. Ale biskup R. Kalisz powiedział żeby przebaczyć i zapomnieć. I sprawy nie było. O. Zygmunt ma o to żal.

Były próby wyjaśnienia przyczyn tego napadu na o. Zygmunta. Niestety wszystkie pozostały na poziomie teorii, bo niczego nie udało się ustalić ponad wszelką wątpliwość. Jeden z uczestników tego napadu przyszedł po jakimś czasie do biskupa Kalisza. Powiedział biskupowi, że on uratował życie Zygmuntowi, bo dał znak chłopakom aby go nie dobijali. Skarżył się biskupowi, że nie może spać po nocach. W tamtym czasie były jakieś rozgrywki pomiędzy ludźmi z kościoła AOG (Assembly of God), a kościoła katolickiego. Zdaje się, że jakiś z pastorów tamtego kościoła ucierpiał. Jedna z teorii była taka, że ten napad to był wyraz starć pomiędzy kościołami. Jeszcze inna teoria mówiła, że raskale (tak tu są zwani ci co napadają na ludzi dla grabieży) postanowili o. Zygmuntowi dać nauczkę. Przed tym napadem kilka razy kiedy zasadzali się na drodze aby łupić przejeżdżające samochody, o. Zygmunt zawsze jakoś im uciekł. A to przeskoczył samochodem położony w poprzek drogi pień, a to jechał wprost na stojącego na drodze z bronią napastnika, który musiał uskoczyć w bok. O. Zygmunt przyjmował postawę waleczną, może to spowodowało, że się na niego zawzięli. To są oczywiście teorie. Przyczyny tego napadu pozostają do dziś zagadką.

—————

Powrót